wtorek, 14 sierpnia 2012

[1] Siedem spotkań


No po prostu pięknie.

Przegraliśmy. Trudno. Szkoda. Kilku z nas może już więcej nie zagrać na Igrzyskach. Ale, do cholery, jakieś życie prywatne też można mieć. Kaca też.
Nieczęsto kończy się trzydzieści trzy lata.
Bartman chodzi cały wściekły, Igła nic nie filmuje, Bartek, Winiar i Możdżon próbują analizować. Ale przecież to nic nie da. Wylecieliśmy, wracamy do domu, możemy się pożegnać z Londynem i ewentualnym medalem.
A ja od trzech dni nie znalazłem moich skarpetek. Ani ładowarki do telefonu. Bogu dzięki, nikt do mnie nie dzwoni.
Uroki bycia trzydziestotrzyletnim kawalerem.
O kradzież ładowarki podejrzewam Dzika. Dziku ma taki sam model telefonu, a pewnie jak zwykle zapomniał o swojej.
Czy polski siatkarz, Łukasz Żygadło musi wozić takie pierdoły za wszystkich, czy tylko Kubiakowi robić za niańkę?
Żadna opcja mi się nie podoba, szczerze mówiąc.

Bartman patrzy na mnie z nienawiścią. W sumie na wszystkich teraz tak patrzy. Chciał wygrać te Igrzyska. Wszyscy chcieliśmy. Nie udało się, niestety, nikt nie zawinił, to my schrzaniliśmy.
A Zibi mógł tyle wczoraj nie pić, toby grał lepiej. Albo chociaż pamiętać, że to nie on jest tym genialnym zawodnikiem, który gra najlepiej na kacu jak stąd do wieczności.
To nie Bartman. To Igła.
O, o wilku mowa. Krzysiek wygląda, jakby ktoś mu zabił szczeniaczka.
W sumie uczucie podobne. Też boli. Tylko te Igrzyska przegraliśmy na własne życzenie.
Ale trzymajmy się teorii, że to przez Kurka, który przed meczem nie zjadł swojego monte. Te wszystkie jogurciki, którymi się zapycha, wpływają na niego o niebo lepiej niż przedawkowana wódka.
Ale to chyba powinno zostać tajemnicą.

Zibi zbliża się do mnie, a Jarosz na ten widok profilaktycznie znika. Nie dziwię się. Bartman wygląda, jakby miał ochotę przegryźć się przez jakieś krzesło albo ławkę. Ze złości. Bo na głodnego nie wygląda. Chyba ukradł Kurkowi jakieś jogurciki.
- Żygadło, idioto!
Zaczyna się.
Dzień dobry, zaraz umrę, dziękuję za uwagę.
- Witaj, Zbigniewie - mówię oficjalnie, starając się nie wybuchnąć śmiechem. To nie jest dobra chwila na śmiech.
Ale właśnie odpadliśmy z Igrzysk, bo przyszliśmy na mecz skacowani, a niektórzy jeszcze lekko pijani. A na następnej Olimpiadzie część drużyny już nie zagra. W tym ja.
Życie jest tak głupie, że trudno się nie śmiać.
- Co to do cholery miało być? - pyta Bartman, wskazując ręką na boisko. Wiem, o co mu chodzi. Zagrałem słabo. Wszyscy zagraliśmy beznadziejnie. Ale ja jako jedyny nie schowałem się przed nieuchronnym gniewem ZB9, więc teraz cierp chciało, jakżeś takie głupie było i się nie schowało.
- Mecz? - pytam niepewnie, mrużąc oczy w oczekiwaniu na wybuch Bartmana. Zibi nabiera powietrza do płuc z głośnym świstem.
- Czekaj czekaj...
Marszczy brwi, usiłując się skupić.
No przecież nie każdy sportowiec musi być inteligentny.
- JAK MNIE NAZWAŁEŚ? - krzyczy mi prosto w twarz, opryskując ją przy okazji kropelkami śliny.
- Zibi? - mówię niewinnie, uśmiechając się lekko.
- Zbigniew. ZBIGNIEW!
Jest wściekły. Albo mnie rozszarpie, albo, co gorsza, rzuci na pożarcie napalonych nastoletnich fanek. Nastoletnie fanki są bardziej przerażające niż Kurek bez jogurtów i Możdżi nazwany niskim. Razem wzięci.
Więc to chyba logiczne, że wolałbym, gdyby Bartman mnie rozszarpał.
Ale jeden pozytyw. Zapomniał o meczu. Przynajmniej na moment.
Żygadło, jesteś zbawcą narodu.
- Zbyszek, spokój.
Obok nas materializuje się Cichy Pit. Chwała Bogu. Albo Anastaziemu. W sumie na jedno wychodzi.
Bartman rzuca mi jeszcze jedno mordercze spojrzenie i odchodzi, mnąc pod nosem przekleństwa. Piotrek Nowakowski patrzy na mnie z dezaprobatą.
- Musisz go denerwować? - pyta. Wzruszam ramionami.
- Zapomniał o meczu. Wszyscy powinniśmy o nim zapomnieć.
O dziwo, Cichy przyznaje mi rację. Milczeniem.

Wychodzimy z hali na tyle późno, że większości fanów znudziło się czekanie. Ochroniarze odgradzają te kilkanaście upartych osób, które mimo naszej przegranej krzyczą, że jesteśmy najlepsi. Możdżon i Kurek izolują Bartmana, żeby na nikogo się nie rzucił z tej wściekłości. Ja idę na końcu, po drodze podpisując szybko kilka podstawionych mi pod nos kartek. Jedną flagę, dwa szaliki. Jakaś dziewczyna, na oko czternastoletnia, prosi, abym złożył jej autograf na piersiach, ale ochrona szybko ją ode mnie zabiera.
Grzeczni panowie ochroniarze, dostaniecie po ciasteczku.
Jeszcze kilka osób, kilka podpisów i wsiądę do autografu.
Twarze zaczynają mi się zlewać w jedną, wszyscy wyglądają tak samo. Nawet Igła upodabnia się do nastoletniej fanki.
Igła w najmniejszym nawet stopniu NIE JEST nastoletnią fanką. Nastoletnim czymkolwiek.
Zaraz wejdziemy do autobusu, odgrodzimy się od tego wszystkiego i w milczeniu wrócimy do hotelu. Po raz pierwszy od dawna bez towarzystwa kamery Krzyśka.
Ale najpierw musimy minąć jeszcze kilka twarzy.
Brzydka, facet, brzydka, facet, dzieciak, babcia, facet, facet...
I ona. ONA. O N A.
Ma ładny uśmiech. Jasne włosy. Czapkę bejsbolówkę na głowie i najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem.
Żygadło, wpadłeś.
Jak śliwka w cośtam.

W hotelu wszyscy gadają albo o meczu, albo o czymkolwiek, byle nie o meczu. Standard. Zawsze tak robimy po przegranej. Chociaż tak spektakularnie wylecieć z Igrzysk jeszcze nie mieliśmy przyjemności. Wątpliwej, ale przyjemności.
Bartman zamknął się w łazience niczym ciężarna nastolatka i zapowiedział, że przez następną dekadę się stamtąd nie ruszy.
Nie będę tęsknił.     
Kurek przeprasza przez telefon brata, pokazując na migi Możdżonowi i Cichemu, żeby zajęli się Igłą. Igła nadal nic nie nagrywa. To się robi poważne.
Guma, dla odmiany, patrzy się w sufit. Bo na ogół po przegranej analizuje podłogę. Faktycznie, wzorki na hotelowych dywanach są zawsze szalenie interesujące!
O, Winiar. Wydaje się wyjątkowo przytomny. Przynajmniej jak na Winiara.
- Michał... - Siadam obok niego na tym niewygodnym, hotelowym łóżku. Patrzy na mnie. Sukces. Zauważa moja obecność i chyba nawet słyszy, że do niego mówię.
- Co? - pyta elokwentnie. Chciałbym przez pół godziny pogadać o miłości czysto teoretycznej, ale Winiarski za pięć minut może stracić kontakt ze światem, a reszta siedzi w poszczególnych, wybranych przez siebie kątach, obrażona na siebie, na mnie, na wódkę i na Rosję.
- Chyba się zakochałem - wypalam, zanim zdążę się powstrzymać. Winiar nadal na mnie patrzy. Czyli słucha. - Jak szliśmy do autobusu, widziałem dziewczynę. Młodszą ode mnie, na pewno, ale nie zbyt młodą. Ładną. Miała ładny uśmiech. I się chyba zakochałem. W tym uśmiechu.
- I więcej jej nie spotkasz - mówi Winiarski.
No dzięki. Podniosłeś mnie na duchu, koleś. Czuję się wprost fantastycznie. Gracias. Danke. Thanks a fucking lot.
- Coś wymyślę - stwierdzam. - Jeszcze nie wiem, co, ale coś wymyślę. Muszę coś wymyślić. Muszę zdobyć jej adres, numer telefonu, albo... o cholera, ja jej naprawdę więcej nie spotkam.
Gratulacje, Żygadło, detektywie, geniuszu zbrodni, co nie umiał nawet czekolady z szafki ojca podwędzić.
- Skąd takie wnioski? - pyta Michał.
Jezus Maria, świat się wali, apokalipsa. Winiarski sarkastyczny. Czekamy na kolejny powrót Ahonena.
- Nawet nie znam jej imienia - odpowiadam.
- To coś wymyśl - radzi mi Winiar. - Bo ty się chyba naprawdę zakochałeś, Ziomek.
No to mamy problem.

~*~

Mamy wracać do domu, do Polski. W moim przypadku, do pustego domu. Świetny pomysł, genialnie się z tym czuję.
Nie moja wina, że przez treningi nie miałem czasu na szukanie sobie żony.
Nie pomogło też to, że jak już miałem czas, to wolałem szlajać się po barach z Igłą i Możdżonkiem. Jakim cudem ich żony puszczały na chlanie w obcym mieście, nie wiem.
Chyba nawet nie chcę wiedzieć.
Ale dzięki takiemu wypadowi Igła ma córkę Dominikę. Więc jakiś sens w tym jest.

Nikt nie chce wracać JUŻ. Mieliśmy zostać do finału i jeszcze ten finał wygrać. No cóż, jak wyszło, każdy wie. Nie wyszło. W ogóle nie wyszło.
Jedyne, co wyszło, to pierwszy mecz. I pieniądze. Któryś musiał mi ukraść parę funtów, bo nie wierzę, że mogłem wszystko wydać.
Osobiście stawiałbym na Kruszynę albo Igłę. Chociaż Igła nie jest w nastroju, na pewno nie. Chyba że dokopał się w tym bajzlu do mojego portfela jeszcze zanim przegraliśmy z Rosją.
Ewentualnie jeszcze stawiałbym na Bartmana, może zbiera na nowy tatuaż. Albo leki na kaca dla Kurka. Chociaż o taki gest współczucia Zibiego bym nie podejrzewał.
Cholera, jestem głodny. Czy ktoś ma jedzenie i jest skłonny się nim podzielić z biednym, dwumetrowym siatkarzem?
Kurek ma gdzieś monte i te swoje wszystkie jogurciki, Pit pewnie jakąś zdrową żywność, Guma wyprawkę od żony a Igła czipsy.
CZIPSY.
Żygadło, ty jednak jesteś geniuszem. Tylko teraz wymyśl, jak biednemu Krzysiowi zabrać jego skarb narodowy.
Spokojnie, to musi być możliwe. Co z tego, że Igła pilnuje swoich zapasów jeszcze bardziej niż kamery i aparatu. Musi się udać.
Myśl, Ziomku. Myśl.
Igła jest teraz załamany po porażce. Siedzi w pokoju z Pitem, Cichy próbuje go przywrócić do życia. A jego torba czeka. Bez ochrony. W otwartym pokoju. Czeka. Na mnie.
Torbo Igły pełna czipsów, nadchodzę.

Wyszedłem na korytarz, żeby znaleźć czipsy Krzyśka. I napadły mnie fanki. No po prostu cudownie. Boże, dziękuję za zesłanie na mnie tej różowej zarazy, czuję się teraz doskonale.
Żartowałem.
Zabierz je natychmiast!
Kilka zdjęć, idioto pamiętaj o uśmiechu, jakaś rozmowa, czy jestem smutny po meczu z Rosją, nie no, skąd, to najlepsze, co mi się w życiu przydarzyło.
Odczepiły się. Widać usatysfakcjonowane.
Zostanę za to świętym.
Tłum się rozszedł, nareszcie. Swoją drogą, kto je tu wpuścił? Fani nie powinni mieć wstępu na korytarz, po którym mogą spacerować siatkarze. Niekoniecznie kompletnie ubrani.
Nigdy nie zapomnę widoku pijanego Ruciaka biegającego po hotelu z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. TYLKO plecakiem.
Drzwi pokoju Ignaczaka są lekko uchylone, jak zwykle zapomniał, żeby je zamknąć. Już wyciągam rękę, żeby je pchnąć i dostać się wreszcie do czipsów. Ale odruchowo patrzę jeszcze raz za siebie. I kompletnie zapominam, po co tu przyszedłem.
ONA ma włosy związane w kitkę, błyszczące oczy, najpiękniejszy uśmiech i aparat w dłoniach.
- Mam już twój autograf, ale chciałabym jeszcze zdjęcie - mówi, wzruszając lekko ramionami. Uśmiecham się do niej szeroko, starając się zachowywać, jakby była kolejną, zwyczajną fanką.
A nie dziewczyną, w której uśmiechu się zakochałem.
- Jest ktoś, kto może zrobić ci zdjęcie? - pytam, usiłując zapanować nad swoim głosem i drżeniem dłoni. Jak na razie idzie ci całkiem nieźle, Żygadło. Gorzej będzie, jak do zdjęcia stanie obok ciebie i jeszcze, broń Boże, cię dotknie. Albo ty ją.
Tylko się na nią nie rzuć, chłopie. Poczekaj do trzeciej randki.
Do JAKIEJKOLWIEK randki.
Zaprzecza, zabawnie potrząsając głową.
- Jesteśmy skazani na focię z ręki - śmieje się, a ja jej wtóruję, a jej oczy błyszczą jeszcze bardziej niż przed kilkoma minutami. Staję obok niej i obejmuję ją ramieniem, jak co drugą fankę. Moje palce przypadkiem dotykają kosmyka jej włosów. W tym świetle wyglądają, jakby były złote. Są miękkie, delikatne. I chyba pachną lawendą.
- Uśmiech - mówię, jakbym musiał jej o tym przypominać. Ona naciska spust migawki i po chwili odchodzi ode mnie, a mi zostaje tylko pustka.
- Wyszło? - pytam z nadzieją, że może będę miał okazję jeszcze raz ją objąć.
- Idealne - odpowiada. Próbuję nie pokazać jej, jak bardzo mnie tym rozczarowała. - Dzięki - mówi, uśmiechając się szeroko znad aparatu. - Ej, uśmiechnij się jeszcze - prosi. Spełniam jej życzenie, a ona niespodziewanie robi mi jeszcze jedno zdjęcie. - Dziękuję bardzo, jesteś świetny. - Zanim przychodzi mi do głowy jakakolwiek odpowiedź, jej już nie ma.
Żygadło, idioto.
Nie spytałeś nawet o imię.

~*~

Polska.
Kocham swój kraj, ale teraz wolałbym być jeszcze w Londynie. Najlepiej ze złotym medalem na szyi.
Nie można mieć wszystkiego, nie?
Nie mam medalu, nie mam skarpetek, ładowarki do telefonu, pieniędzy i numeru do tej dziewczyny z Londynu, tej ze ślicznym uśmiechem.
Za to mam ją w głowie. Dwadzieścia cztery na dobę. Jest gorzej, niż kiedykolwiek.
Winiar miał rację, wpadłem.
Zibi nadal jest na mnie obrażony, nie odzywa się. Nie tęsknię. Właściwie to Bartman jest w stanie rozmawiać tylko z Pitem. A Pit jakiś specjalnie wygadany nigdy nie był.
Igła wreszcie wraca do siebie. Napisał jakieś wielkie przeprosiny na tej swojej czymśtam szytej stronie i dostał setki listów i maili, że nie ma za co przepraszać. Nie mam pojęcia, za co ludzie go tak kochają.
Bo na pewno nie za to, że z ostatniego zgrupowania wracał na takim kacu, że zabrał ze sobą walizkę moją, Możdżona i Pita. A swoją zostawił w hotelu.
Tak, Igła ma różne ciekawe pomysły na życie.

Moja skrzynka chyba zaraz wybuchnie. Jest pełna. Więcej niż pełna. A listonosz musi być idiotą, skoro upycha te listy, zamiast zostawić jakąś informację.
Większość to koperty zwrotne, prośby o autografy. W większości od dziewczyn, nastoletnich fanek. Niektóre przysyłają też listy, jakieś miłe słowa, podziękowania za grę, proszą, by przekazać pozdrowienia reszcie drużyny. Miłe.
Stos kopert na stole mnie przeraża. Wiem, że każdą muszę przejrzeć samodzielnie. A po tych Igrzyskach boję się tego, co tam zastanę. Mnóstwo nienawiści i żalu, to pewne. Liczę na kilka wiadomości wysłanych, zanim odpadliśmy. Może trochę poprawią sytuację.
Duża koperta, mniejsza koperta, koperta w serduszka, żółta koperta, różowa koperta, duża koperta, mam dość, mała koperta, niebieska koperta, koperta pomalowana na biało-czerwono, zielona koperta, koperta bez nadawcy...
Wróć.
Koperta bez nadawcy ma całkiem istotną zawartość. Krótki list, żadnej prośby o autograf. Podziękowanie. Za autograf i wspólne zdjęcie w hotelu. Pozdrowienia. I podpis. A.
Dziewczyna, w której się zakochałem, wysyła mi list i nawet nie podaje swojego imienia. Podpisuje się jedną literą. A.
Na litość Boga, to może znaczyć z milion różnych rzeczy!
Imię na A. Aleksandra. Asia. Antonina. Angelika. Agnieszka. Amanda. Adrianna. Agata. Alicja. Anita. Alina.
Mam dalej wymieniać?
Dziewczyno, czemu ty mi to zrobiłaś? Teraz tkwisz mi w głowie jeszcze mocniej.
A wydawało mi się, że to niemożliwe.

~*~

Kurek. Szuka. Przyjaciela. We. Mnie.
I przyniósł piwo. I monte.
Ten dzieciak zdecydowanie nie jest normalny. Ale dobrze gra w siatkówkę, więc wszystko inne się mu wybacza. Nawet grę w rosyjskim klubie.
Chociaż skoro już gra w tym rosyjskim klubie (powiedziałbym, że zdrajca narodu, ale w moich ustach to jakoś źle brzmi) (pozdrawiam moich kolegów Rosjan z klubu Fakieł Nowy Urengoj), no jednak mógł jakąś wódkę przynieść. No chociaż pół litra.
Ćwiarteczkę?
Cokolwiek?
Nie, Żygadło. Nic nie dostaniesz. Nie zasłużyłeś. Nie ma rączek, nie ma ciasteczek. Wódeczki.
- Bo to się wszystko zepsuło - mówi Bartek. - Się. Samo. Tak.
Nawet nie próbuję mu przerywać.
- Bo wróciłem z tych Igrzysk, wkurwiony jak nigdy, wiadomo, przecież mnie rozumiesz, a Karolina od razu, chodź na spacer, chodź na randkę, nagle ją wzięło na wychodzenie gdziekolwiek! Czemu akurat teraz? Ziomek, do jasnej cholernej cholery, czemu?!
Udaje mi  się tylko wzruszyć ramionami.
- Dziennikarze cały czas się czepiają, pytają, chcą przeprowadzać wywiady, a ona teraz ma ochotę wychodzić z domu! I na imprezy chce chodzić! Teraz, cholera, teraz!
Gówniarz jest ode mnie dziewięć lat młodszy i ma kogoś.
Cholera, robię za starego kawalera kadry.
Elegancko się ustawiłeś, Żygadło.
- Pójdę do sklepu po wódkę - proponuję. Chwała Bogu, Bartek się zgadza.
Mam chwilę, żeby odpocząć od jego dziewięć lat młodszej w związku paplaniny. I będzie wódka.

Butelka zawinięta w szeleszczący, brązowy papier, przyjemnie chłodna, z jeszcze przyjemniejszą zawartością. Błogosławione całodobowe sklepy spożywcze, w których sprzedają mi alkohol. Ulica nie jest całkiem opustoszała, mijam kilkanaście nieznajomych twarzy.
O cholera.
Myśl, Żygadło.
- Dasz się zaprosić na wódkę? Z Kurkiem? - wypalam.
Miałeś myśleć. Miałeś po prostu myśleć, idioto.
Piękna A. uśmiecha się szeroko.
- Nie, dzięki - mówi. - Ale jeszcze raz dziękuję za zdjęcia - dodaje i odchodzi szybkim krokiem.
O stary, ale tyłek.
Żygadło, jesteś największym idiotą świata.

- Czemu tak długo? - pyta Kurek w momencie, kiedy otwieram drzwi. Przewracam oczami i wciskam mu w ramiona butelkę.
- Jestem idiotą - stwierdzam z rozpaczą.
- To już wiem. Czemu tak długo? - docieka Bartek.
No dzięki, świetny z ciebie kumpel, Młody. Wspaniały jesteś.
- Zakochałem się - wypalam, zanim zdążę się nawet zastanowić. Kurek unosi brwi.
- W butelce wódki? - pyta sceptycznie.
- Nie, nie w butelce wódki, głąbie. W Agnieszce. Chyba Agnieszce. Znaczy nie wiem, jak ma na imię, podpisała się A., ale wygląda na Agnieszkę. Jest piękna. Ma piękny uśmiech. Spotkałem ją teraz, jak wracałem. Wcześniej w Londynie, dwa razy. Rozmawiałem z nią. A potem wysłała mi list. I dziś ją spotkałem. O cholera... przecież ona tu mieszka! Musi mieszkać w okolicy! ONA TU MIESZKA, KUREK!
- Zaprosiłeś ją na jakąś randkę chociaż? - pyta Bartek.
Ups.
- Tak jakby zaprosiłem ją na wódkę z tobą - mówię cicho.
- Ty jednak jesteś idiotą, Żygadło.
Nie musisz mi tego mówić, Kurek.

~*~

Od dwóch tygodni włóczę się codziennie po mieście z nadzieją, że spotkam Agnieszkę. Czy jak jej na imię.
I oczywiście, takie moje zakichane szczęście, nic.
Jak mam przygotowaną jakąś sensowną wypowiedź, spotykam tylko pięćdziesięcioletnie kobiety z kotami na spacerze.
Moje życie nie może być normalne, nie?

Bartman, co ty tu do jasnej cholery robisz?
- Cześć - mówi Zibi, stojąc w progu mojego domu.  Otwieram szerzej drzwi, zaskoczony jego wizytą. - Masz piwo? - pyta.
- Wódkę - odpowiadam.
- Jeszcze lepiej.
Czego on, do cholery chce?
- Wiesz, że przegraliśmy Igrzyska? - odzywa się nagle, nadal stojąc w moim przedpokoju.
No co ty nie powiesz, Bartman?
- Wiem - mówię tylko.
- Musimy się napić - stwierdza Zibi. - Musimy się upić. Masz czipsy?
Czipsy. Jak ostatnio ich szukałem, spotkałem Agnieszkę. Czy jak ona ma na imię.
- Pójdę kupić - obiecuję i wychodzę, zostawiając go samego w moim domu.
Przy odrobinie szczęścia upije się beze mnie.

Nikogo. Nikogo nie spotkałem.
Mam jakieś dziesięć metrów do domu, specjalnie przeszedłem całe miasto w poszukiwaniu jakiegoś jednego smaku czipsów, którego nawet nie lubię, a jej nie ma, cholera.
Nigdzie.
Zaciskam zęby i maszeruję przed siebie, szybkim krokiem, z nadzieją, że Bartman już znalazł wódkę i wypił jej wystarczająco dużo, by przestać kontaktować.
- Znowu się spotykamy.
Staję natychmiast i z wrażenia upuszczam paczkę czipsów.
Stoi. Za. Mną. I. Do. Mnie. Mówi.
- Miło - mówię, patrząc na jej olśniewający uśmiech. Unosi lekko brwi, a jej oczy błyszczą. - Miałabyś ochotę wyskoczyć kiedyś na kawę? -pytam.
Żygadło, możesz być z siebie dumny. Nie zbłaźniłeś się tym razem.
- Nie, dzięki. Nie miałabym ochoty - mówi, uśmiechając się szeroko. Podaje mi paczkę czipsów, którą upuściłem, i odchodzi szybkim krokiem.
Nie, nie możesz być z siebie dumny.

~*~

Dzwonek do drzwi. Cholera. Jeśli to znowu Kurek ze swoimi sercowymi problemami, pijany Igła albo Bartman przeżywający Igrzyska to komuś złamię nos. I nie sobie. Lubię swój nos, tak w ogóle. Nie zamierzam go łamać.
Cholera, kto wymyślił, żeby salon i moja ukochana, wygodna kanapa była tak daleko drzwi wejściowych? Muszę przejść przez cały dom, żeby oświadczyć, że nie interesuje mnie nowy superhipermegamop do mycia okien w samochodach sprowadzanych z Bora-Bora?
Super. Mi starcza sportu na treningach. Ale nie, Żygadło to idiota i musiał tak genialnie wszystko rozplanować, żeby w swoim własnym domu mieć wszędzie daleko.
Drzwi coraz bliżej. Ponowny dzwonek. No spokojnie, cholera, przecież się nie teleportuję, na odkurzaczu też nie polecę.
Właśnie, miałem naprawić ten odkurzacz. Miesiąc temu.
Ups?
- Już otwieram - krzyczę, chwytając za klamkę. Dotarłem. Czuję się jak po wyprawie na jakiś cholerny Mount Everest. I otwieram, naprawdę otwieram wreszcie te drzwi.
Cholera.
Na to nie wpadłem.
- Przyniosłam ci ciasto. - Moja piękna Agnieszka czy jak jej tam na imię wyciąga w moją stronę blachę, wciąż ciepłą. Pachnie. Szarlotka.
Skąd ona, do cholery, wie, że jedyne ciasto, jakie zjem w każdych ilościach, to szarlotka?
- Dzięki - mówię niepewnie. Biorę od niej blachę i stawiam na stoliku przy drzwiach.
Bogu dzięki mam stolik przy drzwiach, inaczej musiałbym gnać przez cały dom do kuchni. I by mi uciekła.
- Nie ma sprawy - odpowiada, uśmiechając się szeroko. To impuls. I nawet nie wiem, które zaczęło.
- To ja już pójdę - mówi ona, przepraszam, ONA, a ja kiwam głową, zmieszany.
- Taak... dzięki. Za ciasto.
- Nie ma sprawy - powtarza, ale teraz innym tonem, zdezorientowana, trochę zażenowana. Chwyta klamkę i zamyka drzwi, odgradzając się nimi ode mnie.
A ja niepewnie dotykam palcami swoich warg, bo nie wierzę, że ją pocałowałem.
Nawet nie znasz jej imienia, Żygadło.

~*~

Jeśli wcześniej nie mogłem wyrzucić jej z głowy, to tym bardziej teraz.
Pocałowałem ją. Albo ona mnie. Nawet już nie wiem.
Bo chyba oboje tego chcieliśmy.
Ale ona potem uciekła.
A ty nawet nie próbowałeś jej zatrzymać, idioto. Cholerny, popieprzony, ubrany na biało-czerwono dwumetrowy tchórz.
Zakochałeś się jak wariat w dziewczynie, której imienia NADAL nie znasz, spotkałeś ją kilkakrotnie, dwa razy cię spławiła, za trzecim razem pocałowała, a ty pozwoliłeś jej odejść.
Geniusz. Geniusz, kurwa.
Muszę iść się przewietrzyć. Odpocząć. Pomyśleć.
I uparcie wyrzucam z głowy myśl, że może ją gdzieś spotkam.

Na dworze jest chłodno, świeci słońce, ale wieje ostry wiatr. Kątem oka dostrzegam jakąś drobną postać walczącą z jasnymi włosami zasłaniającymi jej twarz. Śmieszy mnie to. To kobieta, jest zdeterminowana, ale trochę zdenerwowana, jakby w jej życiu stało się coś ważnego, zbyt ważnego, by mogła to zrozumieć.
Zabawne, zupełnie jak w moim.
Odgarnia z twarzy włosy, podnosi głowę i patrzy przed siebie. Patrzy w moją stronę.
Poprawka, patrzy na mnie. I po chwili wahania rusza, szybkim krokiem, lewą dłonią przytrzymując jasne kosmyki.
O cholera. Ona. A. Piękna nieznajoma, w której się zakochałem.
- Łukasz - mówi na powitanie. Uśmiecham się, mimo zdenerwowania.
Tym razem tego nie spieprzę, obiecuję sobie.
- Dasz się gdzieś zaprosić? - pytam. - Na... randkę?
To ostatnie słowo ciężko przechodzi mi przez gardło. Bo chętniej zaprosiłbym ją na ślub. Nasz.
Ale małe kroczki, metoda małych kroczków, Żygadło.
Uśmiecha się. Radośnie. Bogu dzięki, uśmiecha się.
- Na randkę chętnie - mówi. Po chwili zaczyna się śmiać.
Zdziwienie pomieszane z ulgą musi na mojej twarzy wyglądać wybitnie idiotycznie.
- A teraz pewnie się zastanawiasz, dlaczego wcześniej dwa razy cię spławiłam - dodaje. Jestem w stanie tylko pokiwać głową. - Słowo klucz. Randka. Lubię wszystko precyzować.
- Zauważyłem - odzywam się w końcu. Ona podaje datę, godzinę i miejsce, ja się zgadzam, nadal w szoku. Uśmiecha się do mnie, ale jakoś inaczej, jakby trochę łagodniej.
- To jesteśmy umówieni - stwierdza. Odwraca się i chce odejść, ale chwytam ją za nadgarstek.
- Czekaj - proszę. Unosi lekko brwi. - Jak ty właściwie masz na imię? - pytam. Wybucha śmiechem, głośnym, dźwięcznym.
- Anka - mówi. - Po prostu Anka.
No tak, na to nie wpadłem.
- Myślałem, że Agnieszka - wyznaję spontanicznie. Znowu się śmieje. - No co?
Wzrusza ramionami.
- Agnieszka mam na drugie.



~*~
Onet mnie za bardzo wkurwił, żeby z nim współpracować. Więc witamy na blogspocie.
Drugie imię nieprzypadkowe:)
Historia o wódce, jedzeniu i dwumetrowym idiocie.
I w ogóle wódka w kosmosie jest sponio.