poniedziałek, 31 grudnia 2012

[6] Noworoczne cuda


Kiedyś się musi udać, oboje powtarzali to sobie od lat, odkąd się pobrali. Wszystkim sie udaje, dlaczego miałoby nie udać się im? Byli gorsi? Wybrakowani? Może byli dziećmi gorszego Boga, Boga niemiłosiernego, okrutnego, niesprawiedliwego? Chciał wierzyć, że tak nie było, ale powoli tracił tę swoją wiarę.
Utrata wiary bolała bardziej niż połamane kości i wielomiesięczne przerwy w treningach, bolała może nawet bardziej, niż obserwowanie cierpienia ukochanej osoby.
W ich przypadku czas nie leczył ran, czas ich nawet nie uodpornił na ból. Czas przemijał, a oni dalej trwali w tym zawieszeniu, w niepewności, ciągle żyjąc złudzeniami.
- Może... czas się poddać - odezwała się nagle Agnieszka. Siedziała na fotelu, z podkulonymi nogami, owinięta kocem, ściskając w dłoniach kubek z gorącą czekoladą i wyglądając przez okno. Jej mąż, Łukasz Żygadło, wstał i bez słowa ukucnął przed kobietą. Spojrzał z powagą w jej smutne, szaroniebieskie tęczówki.
- Jeszcze nie, Aga - powiedział stanowczo. - Uda nam się.
Uśmiechnęła się blado, widział, że mu nie wierzyła. Od dawna już nie wierzyła.
- Nie uda się - mruknęła. - Nie będziemy mieć dzieci, Łukasz, nie my. Widać... tak miało być.
- Ja się tak łatwo nie poddaję - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Nie odpuszczę, Agnieszka. Przysięgałem ci, że cię nie opuszczę, przysięgałem miłość i wierność i wiesz, że przysięgałem, że będziemy prawdziwą rodziną, Aga. Przysięgałem.
Pogłaskała go delikatnie po nieogolonym policzku. Chwycił jej dłoń i pocałował lekko szczupłe palce. Na jednym z nich zalśniła prosta, skromna obrączka z białego złota.
- Jutro Sylwester, Łukasz, chyba już piąty Sylwester, odkąd próbuję zajść w ciążę - przypomniała cicho. - To nie ma już sensu. Nie uda się. Już się nie uda.
Ona straciła już wiarę, a on jeszcze ją utrzymywał, na siłę, irracjonalnie wciąż wierzył, że zostanie jeszcze ojcem, że ich największe marzenie się spełni.
Nie potrafił bez bólu słuchać rozmów Winiarskiego z synkiem, opowieści Ignaczaka o jego dzieciach, nie potrafił z uśmiechem patrzeć na zdjęcia córki Zagumnego. Też tego chciał, najbardziej na świecie chciał mieć dziecko ze swoją Agnieszką.
Ale los miał inne plany, Bóg wybrał dla nich inną ścieżkę. Trudniejszą do pokonania, dużo bardziej wyboistą, pokrytą ostrymi kamieniami, które kaleczyły nagie stopy, nagie, odsłonięte, wrażliwe serca. Może miała ich nauczyć siły i wytrwałości, może pokory, bo kiedy się poznali, obojgu tej pokory brakowało.
Ale nie chciał się tego uczyć w taki sposób. Najbardziej cierpiał, kiedy patrzył na ból ukochanej żony, kiedy widział łzy w jej oczach i wiedział, że nie może jej pomóc.
Agnieszka zamknęła oczy, opierając czoło o jego ramię, a on uniósł wzrok do góry, poruszając ustami, bezgłośnie wypowiadając słowa modlitwy.
Boże, daj nam dziecko. Daj nam noworoczny cud.

~*~

Nowakowski rozejrzał się nerwowo po rzeszowskim rynku. Stał tu już od godziny, nie znając nikogo, oczekując na jakikolwiek cud. Cud, w znaczeniu Zibi Bartman, Krzysiek Ignaczak albo ktokolwiek znajomy, dzięki komu nie wyglądałby jak idiota, stojąc samotnie wśród tłumu roześmianych ludzi.
Ale cud nie miał zamiaru nadejść, a Piotrek nadal stał na niewielkiej zaspie, sprawiając wrażenie jeszcze wyższego, niż był w rzeczywistości. Jakieś pół godziny wcześniej w tłumie mignął mu Igła z kamerą w jednej dłoni i rączką Dominiki w drugiej, ale nie podszedł do rodziny Ignaczaków. Oni chcieli spędzić tego Sylwestra razem, jako rodzina. Widział, z jaką radością Iwona patrzyła na Krzyśka.
Podświadomie marzył też o innym noworocznym cudzie, nie tylko znajomym, z którym mógłby porozmawiać na tym rzeszowskim rynku. Marzył o dziewczynie, kobiecie, która by tak na niego patrzyła, o małej istotce, której rączkę mógłby ściskać, ostrzegając, by nie poślizgnęła się na lodzie.
Piotrek Nowakowski zaczynał dorastać, marzyć o własnej rodzinie.
Wyciągnął rękawiczki z kieszeni kurtki i wciągnął je szybko na zmarznięte dłonie, znowu rozglądając się wokół. Widział mnóstwo ludzi, stojących parami lub w większych grupach. Był jedyną samotną osobą na tym zaśnieżonym, rzeszowskim rynku. Samotny, dwumetrowy, nieśmiały idiota.
Rozdał kilka autografów, zapozował do kilku zdjęć, ale ludzie w Rzeszowie byli juz przyzwyczajeni do widoku siatkarzy na ulicach swojego miasta. A od niedawna większą gwiazdą Resovii był jednak nowy zawodnik, Bartman, bardziej medialny, bardziej popularny. Piotrkowi nie zależało na sławie, on po prostu chciał grać w siatkówkę najlepiej, jak umiał. A że umiał grać w siatkówkę cholernie dobrze, na tyle dobrze, by dostać się do reprezentacji i pozostać w niej na lata, musiał się liczyć z pewną sławą.
- Piotrek?
Drgnął, słysząc za plecami mgliście znajomy głos. Przez moment wydawało mu się, że to Iwona Ignaczak, ale gdyby to była ona, Krzysiek już stałby przed nim z kamerą, zadając mu idiotyczne pytania. Odwrócił się i otworzył usta ze zdziwienia.
- Paula? - spytał niepewnie, mrugając zawzięcie. Stojąca przed nim dziewczyna uśmiechnęła się.
- Wiem, że podstawówka była dawno temu, ale mógłbyś pamiętać koleżankę z ławki - roześmiała się.
Paula, jego przyjaciółka w dawnych, dziecięcych, szkolnych czasach, kiedyś, zanim ona wyprowadziła się na drugi koniec Polski, a on skupił się na siatkówce. Pamiętał ją jako niziutką, pulchną dziewczynkę z dwoma mysimi warkoczykami, trochę nieśmiałą, bardzo inteligentną.
Zmieniła się, widział to na pierwszy rzut oka. Z charakteru też. Wydoroślała, urosła, nabrała pewności siebie. Stała się wysoką, szczupłą, piękną młodą kobietą, z krótkimi blond włosami i ironicznym błyskiem w oczach.
- Przyszedłeś tu sam? - zadała mu pytanie, świdrując go wzrokiem. Dopiero teraz zauważył piękny, zielony odcień jej tęczówek.
- Sam - mruknął niechętnie, przekonany, że właśnie wyszedł na idiotę minionego roku. Ku jego zaskoczeniu, Paula uśmiechnęła się szeroko.
- Ja też - stwierdziła. - Liczyłam na jakiś noworoczny cud. A trafiłam na ciebie, Piter. Chociaż może włóczenie się po rynku z jednym z najlepszych siatkarzy świata jest cudem. A przynajmniej zaszczytem.
- Nie jestem najlepszy - mruknął Nowakowski, zeskakując z zaspy i stając obok znajomej. Blondynka uśmiechnęła się wesoło.
- Ale przecież będziesz - odparła z taką pewnością, że nie potrafił jej nie uwierzyć.

~*~

Dobrze było wrócić do Polski, do rodziny, chociaż na kilka dni. Kiedy Bartosz Kurek podpisywał kontrakt z Dynamo Moskwa nie przypuszczał, że będzie tęsknił za ojczyzną tak mocno. Podobało mu się miasto, polubił kolegów z klubu, współpraca ze sztabem trenerskim układała się niemal idealnie, a mimo to czuł się jak wygnaniec. Brakowało mu polskiej mowy na treningach, żartów Winiarskiego i rozmów z Wlazłym, brakowało mu tego, do czego przywykł przez całe swoje życie.
Matka krzątała się w kuchni, ojciec przeklinał pod nosem, próbując wykraść kilka ciasteczek. Wszystko normalnie, jak co roku. A jednak Bartek wyczuwał w powietrzu napięcie, jakby jego rodzice oczekiwali na niezbyt miłą wizytę. Jakby tej wizyty się obawiali.
- Mamo, pomóc ci w czymś? - spytał siatkarz. Kobieta potrząsnęła głową, nie patrząc na syna.
- Nie trzeba, Bartuś, odpoczywaj - odparła. Normalnie zirytowałby się za nazwanie go Bartusiem, ale tym razem nic nie powiedział. Wyczuł w głosie matki dziwne zmęczenie, którego nigdy wcześniej nie słyszał.
Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta i niezręczna. Ojciec Kurka usiadł na kanapie w salonie, bezmyślnie zmieniając kanały w telewizorze. Bartosz usiadł obok niego, milcząc.
- Kuba u kolegi? - spytał. Ojciec przytaknął krótko.
- Tato... coś się dzieje? - zapytał Bartosz, po kilku minutach ciężkiej ciszy. Mężczyzna zawahał się.
- Będziemy mieli gościa, Bartek - powiedział w końcu. Bartosz uniósł lekko brwi.
- To takie straszne? - spytał. - Ja wiem, zawsze Sylwester miał być rodzinny, bo to Nowy Rok, nowe nadzieje, ale przecież jedna osoba nic nie zmienia, tato. O to cały szum?
Był przekonany, że ojciec pomilczy chwilę, roześmieje się i przyzna mu rację. Oczekiwał tego. Ale cisza przedłużała się, a Adam Kurek wcale nie wyglądał na przekonanego słowami syna.
- To nie jest takie proste - mruknął. W salonie pojawiła się matka, dziwnie cicha i milcząca. Bartek dostrzegł, że miała nieco podpuchnięte oczy, jakby płakała.
- Bartuś... - szepnęła. Usiadła obok syna i delikatnie pogłaskała go po silnej, dużej dłoni.
- To jest taka dziwna historia - powiedziała cicho, drżącym głosem.
Faktycznie, była dziwna. Nierealna. Jak z taniej książki, kiepskiego serialu. Tak nieprawdopodobna, że aż prawdziwsza, niż wszystkie inne.

~*~

- Zmieniłeś się, Piotrek, wiesz?
Nowakowski spojrzał pytająco na Paulę. Uśmiechała się do niego wesoło, jak za dawnych czasów, kiedy byli jeszcze dziećmi, kiedy wszystko było dużo prostsze. Ciemność nocy rozpraszały światła latarni i świąteczne dekoracje na rzeszowskim rynku.
- To dobrze, że się zmieniłem? - spytał siatkarz. Uśmiechnęła się szerzej, zatrzymując się o krok przed nim.
- Wydoroślałeś - stwierdziła. - I muszę przyznać, że zrobiłeś się całkiem przystojny.
- Ty też - palnął, zanim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. - Znaczy... też wydoroślałaś. I wyładniałaś. To znaczy nie mówię, że kiedyś byłaś brzydka, ale...
- Plączesz się w zeznaniach, Piotrek - zaśmiała się. - Ale wiem, o co ci chodzi. Rozumiem. Między wierszami.
Uśmiechnął się nieco nieśmiało. Wyciągnął ręce i naciągnął jej mocniej czapkę na uszy, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Uniosła lekko brwi, ale nic nie powiedziała. Stali tak dobre kilka minut, milcząc, patrząc na siebie z lekkimi uśmiechami na twarzach.
- Tęskniłem za tobą, Paula - powiedział nagle Nowakowski. - Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Chyba jednak wiem, Piotrek - mruknęła, odgarniając włosy z twarzy.
Noworoczne, ciche cuda.

~*~

Kurek z oczekiwaniem wpatrywał się w matkę. Kobieta na przemian zaciskała palce na brzegu bluzki i rozluźniała je.
- Powiecie mi wreszcie, o co chodzi? - spytał siatkarz. Matka przełknęła głośno ślinę.
- Możesz w to nie wierzyć, Bartuś, to... to naprawdę zabrzmi nierealnie, ale... najpierw mnie wysłuchaj, dobrze? - poprosiła. Pokiwał głową w milczeniu. - To... to się stało, kiedy byłam z tobą w ciąży, Bartuś. Mieliśmy już dziecko, trzyletnią córeczkę, Natalkę. Byliśmy szczęśliwi, najszczęśliwsi na świecie. Ale... nagle Natalka zniknęła. Szukaliśmy jej, policja też, każdy, kto mógł. Ale nigdy się nie odnalazła.
Nieświadomie rozchylił wargi. Nie miał pojęcia, nigdy mu nawet nie przyszło do głowy, że miał siostrę, starszą siostrę, która zniknęła przed jego narodzinami.
- Nigdy? - powtórzył cicho. Matka zacisnęła powieki, po policzkach potoczyły się łzy.
- Mieliśmy informacje, że wpadła do jakiejś studni i się utopiła, że zmarła z wycieńczenia w lesie, że ktoś ją wywiózł za granicę... Odchodziliśmy od zmysłów. Żadnej pewnej wiadomości, żadnych wskazówek, co mogło stać się z Natką, nic. W końcu musieliśmy odpuścić, ty już miałeś prawie rok, kiedy przestaliśmy szukać Natalki. Schowaliśmy wszystkie jej zdjęcia, bo patrzenie na nie za mocno bolało. Skupiliśmy się na wychowywaniu ciebie, potem urodził się Kubuś... - Ojciec siatkarza zamilkł, zagryzając wargi.
- To zaczęło się wydawać nierealne. Jak sen. Zaczęliśmy powoli zapominać o Natalce. Jakby ta historia była tylko złym snem,  nie rzeczywistością. Ale...
- Barteek! - Radosny okrzyk młodszego z braci przerwał matce. Kuba wbiegł do pokoju i rzucił się na siatkarza. - Wróciłeś, nareszcie!
Bartosz uśmiechnął się i podniósł chłopca.
- Młody, byłeś grzeczny? Nie nabroiłeś od mojego wyjazdu? - spytał żartobliwie. Kuba pokiwał gorliwie głową.
- Pewnie, że nie - odparł, śmiejąc się głośno. Siatkarz postawił brata na ziemi i spojrzał z powagą na rodziców.
- Ale? - spytał, chcąc wrócić do przerwanej rozmowy.
- Ale zdarzył się cud, Bartek - szepnęła matka.
Zdarzył się cud.

~*~

Zbliżała się północ, coraz więcej ludzi kręciło się po rzeszowskim rynku. Paula i Piotrek stali naprzeciwko siebie, bardzo blisko, wpatrzeni w swoje twarze, ignorując cały świat.
- Tęskniłam za tobą, Piotrek - odezwała się blondynka. Uśmiechnął się do niej i delikatnie pogłaskał ją po policzku. Nagle sobie uświadomił, że on też za nią tęsknił, że w każdej spotkanej dziewczynie podświadomie szukał przyjaciółki ze szkolnej ławki, ale nie był w stanie jej odnaleźć, bo taka Paula jest tylko jedna.
- Też za tobą tęskniłem - powiedział, pochylając się.
Wybiła północ, odpalono pierwsze fajerwerki. Rozbłyskały na kolorowo ponad ich głowami.
Prawdziwe uczucia potrzebują czasu, by rozkwitnąć, ale czasami wybuchają nagle, jak te sylwestrowe sztuczne ognie, nagle i z przepychem, ale one nigdy nie gasną, nigdy nie opadają jako pył na ziemię. Trwają, pozostają w sercach na wieczność, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Ich noworoczny cud, ich miłość.

~*~

- W drugi dzień świąt przyszła do nas młoda dziewczyna, spytała, czy to mieszkanie państwa Kurków. Myśleliśmy, że to jakaś fanka, szuka ciebie, ale... Bartek, po dwudziestu pięciu latach do naszych drzwi zapukała nasza córka, Natalia.
Kuba siedział cicho na kolanach brata, obejmując go za szyję jedną ręką i wpatrując się w jego twarz. Siatkarz milczał, nie znajdował w głowie odpowiednich słów.
- To był nasz świąteczny cud, Bartek. Po tylu latach...
Ciche pukanie przerwało krótką ciszę. Ojciec podniósł się. Wrócił po chwili, prowadząc za rękę wysoką, młodą, ciemnowłosą kobietę, bardzo podobną do Kuby Kurka.
- Bartek... to jest Natalia, twoja siostra.
Wstał, stanęli naprzeciwko siebie.
- Pamiętam, że wyszłam z domu, bo chciałam iść na spacer - odezwała się Natalia. - Zgubiłam się. Znaleźli mnie jacyś ludzie, ale nie pytali, gdzie mieszkam, jak się nazywam. Ta kobieta powiedziała, że jest moją prawdziwą mamusią i już mnie nie odda. Byłam dzieckiem, bałam się, ale z nimi poszłam. Wyjechaliśmy za granicę, do Belgii. Jak dorosłam, dowiedziałam się, że nie jestem ich córką. Ojciec przyznał, że matka nie mogła zajść w ciążę, obserwowali kilka rodzin, ja byłam do nich podobna. Wróciłam do kraju i zaczęłam szukać jakichkolwiek śladów, próbowałam znaleźć rodzinę. I znalazłam. Taki mały cud.
Uśmiechnęła się nieśmiało do siatkarza. Bartek czuł na swoich plecach wyczekujący wzrok Kuby, jakby od jego reakcji zależało, czy jego braciszek zaakceptuje siostrę, o której istnieniu do niedawna nie miał pojęcia. Zareagował impulsywnie. Porwał Kubę na ręce i przytulił Natalię. Jego siostrę.
Taki noworoczny cud.

~*~

- Aga, nie możemy się poddać! Słyszysz mnie?
Bezskutecznie uderzał pięściami w drzwi łazienki, jego żona nie reagowała. Zaczynał się bać.
- Agnieszka! - krzyknął rozpaczliwie.
- Czekaj - mruknęła. Odetchnął z ulgą. Jej jedno słowo rozgoniło niejasne, przerażające myśli, które zagnieździły się w jego głowie, strach, że jego ukochana żona mogła sobie coś zrobić.
Żygadło oparł się plecami o ścianę i osunął po niej bezradnie. Tak bardzo chciał jej pomóc, ukoić jej ból, ale nie potrafił, nie był w stanie, a to raniło go jeszcze mocniej.
Zegar stojący w jadalni zaczął wybijać północ. Nowy Rok. Kiedyś to były nowe nadzieje, teraz tylko nowe rozczarowania.
Nie ma nadziei, nie ma cudów, jest już tylko ból.
Drzwi otworzyły się, w progu stanęła Agnieszka Żygadło, blada, zmieniona, ale w jej oczach błyszczały jakieś dziwne iskry.
- Łukasz... - wyszeptała. Wstał i momentalnie znalazł się przy niej, ściskając jej drżące dłonie.
- Tak, skarbie? - spytał niepewnie. Uśmiechnęła się do niego.
- Jestem w ciąży - oznajmiła cicho.
 Ich noworoczny, wyczekany cud.


~*~
Nie macie pojęcia, jak bardzo mi się ta jednopartówka nie podoba.
Ziomkowa część jest w miarę. Ale i tak. nienienie.
I pisząc udało mi się zapomnieć, że Bartek Kurek ma młodszego brata, brawo dla mnie.
Darguś pozdrawia, znowu.
I happy new year.

niedziela, 23 grudnia 2012

[5] Światełka na ścianie


Przyczepiasz choinkowe światełka do ściany swojego pokoju, nucąc pod nosem swoją ulubioną pastorałkę, napisaną kiedyś przez Kaczmarskiego, wyuczoną jeszcze w szkole podstawowej, kiedy śpiewałaś w chórze. Taśma klejąca nie chce trzymać, irytujesz się, tak łatwo cię zdenerwować.
Zawsze to wykorzystywał, mówił, że twoja wściekłość jest całkiem urocza.
W pokoju panuje półmrok, zapalone, niebieskie lampki rozpraszają noc, jest już późno, a jutro będzie już Wigilia. Spędzisz ją z rodziną, całe święta tak spędzisz, ale nie pamiętasz już, kiedy do niego nie dzwoniłaś z życzeniami urodzinowymi.
Boisz się zadzwonić, boisz się, że powiesz mu, jak wielki popełniłaś błąd.
Boisz się, że wypowiesz dwa słowa, które kiedyś przychodziły wam obojgu naturalnie, a teraz są tematem tabu, wasze uczucia, myśli, o tym nie mówicie, rozmawiacie o błahych sprawach, jeśli już rozmawiacie w ogóle.
Boisz się tego, że nadal go kochasz.
Kot ociera się o twoją rękę i układa na kolanach, mrucząc. Śmiejesz się cicho, drapiąc zwierzaka za uszami. Dotyka zimnym noskiem twoich palców i zostawia swoją białą sierść na twoich czarnych legginsach. Nie przeszkadza ci to, przyzwyczaiłaś się do tego.
Jemu też nie przeszkadzało, kiedy na jego czarnej bluzie znajdował białe kocie włosy, bo widział, jak błyszczały ci oczy w jego obecności.
Przecież on tak bardzo cię kochał, a ty zniszczyłaś go dwoma zdaniami wypowiedzianymi wypranym z emocji głosem. Zniszczyłaś jego, zniszczyłaś samą siebie, zniszczyłaś też jedyną rzecz, jaka cię utrzymywała przy życiu.
Sylwestra spędzisz z parą swoich przyjaciół. Cieszysz się, ale wiesz, kogo będzie ci brakować tej nocy. Jego dużych, niebieskich oczu, wąskich warg i blizny na twarzy, która dla ciebie była piękna. Krótkich włosów i szalika klubu piłkarskiego, o który się kłóciliście.
Będzie ci brakować jego.

A przecież nie brakuje ci osoby, której powinno ci dziś brakować.
Pięć lat temu też była niedziela, powiedziałaś to cicho, niemal szeptem, stojąc na cmentarzu, w śniegu po kolana, ściskając malutką rączkę twojej dwuletniej siostrzenicy. Patrzyłaś na tablicę, na znajome imię, nazwisko, zdjęcie osoby, która podawała cię do chrztu, i nie czujesz nic prócz mrozu. Mrozu i tęsknoty za osobą, którą straciłaś na własne życzenie.

Dziewczynko, mała, poraniona dziewczynko, spójrz, co zrobiła z tobą ta żyletka.
Popatrz, jak bardzo cię zmieniła.
Dziewczynko, gdzie zgubiłaś dawną siebie?

Światełka na ścianie błyszczą na niebiesko, siedzisz w ciszy, na łóżku, skulona, z przygryzionymi wargami. Zaczynasz czuć metaliczny smak krwi na ustach, ale ignorujesz to, krew i ból nie są ci przecież obce. Wpatrujesz się w światełka, liczysz dni, godziny, sekundy, które minęły, odkąd ostatni raz patrzyłaś w jego oczy. Zbyt wiele, zbyt dużo czasu minęło, ale wspomnienia się nie zacierają.
Czas nie leczy ran, czas tylko przyzwyczaja nas do bólu, tak?
Tak powtarzasz każdemu, kto pyta, czy już jest lepiej.
Nie, nie jest lepiej, mówisz. I nigdy nie będzie lepiej.
Nigdy nie będzie lepiej.

Mała, poraniona dziewczynka. Twoi przyjaciele nic o tobie nie wiedzą, a przecież znają cię na wskroś. Masz dwie twarze, umiesz grać, umiesz kłamać.
Udajesz uśmiech, śmiejesz się głośno, a przecież ci, którzy śmieją się najgłośniej, najbardziej cierpią.
Nic nie widzą, niektórzy wiedzą, ale milczą, udają, że twoje problemy nie istnieją. Mają swoje problemy.
A ty nie masz blizn na przedramionach, ty się nimi nigdy nie chwaliłaś, nie szukałaś współczucia. Tym bardziej nie szukałaś uwagi, ale ludzie i tak twierdzą, że o to ci chodziło, ludzie, których potrzebujesz, u których nadal szukasz wsparcia.

Chciałaś być dorosła, przez całe swoje życie chciałaś uciec z tego domu, od rodziny. A jednak w święta ich kochasz, przez te kilka dni w roku są cudowni, wszyscy kochają ciebie, kochają wszystkich.
Zakłamani, fałszywi, ale atmosfera jest tak cudowna, że nawet nie zwracasz na to uwagi. Tylko twoja mała bratanica jest szczera, nie ma jeszcze roku, śmieje się radośnie, widząc kota. Jest słodka, podobna do ojca, a do ciebie wyciąga ufnie rączki, lubi cię, a ty często kupujesz jej drobiazgi, bo lubisz ją.
Światełka na ścianie w twoim pokoju czekają na twój powrót, włączysz je i znowu będziesz sie wpatrywać w niebieskie punkciki w ciemności, tęskniąc za nim.

Niszczysz samą siebie, niszczysz wszystkich wokół, ale przecież ty lubisz niszczyć.
Niech światełka świecą, a innego końca świata nie będzie.


~*~
Znowu bardzo osobiście, w piątą rocznicę śmierci wujka, krótko, nijako, w ogóle ech.
Ech na mnie, ech na wiatr za oknem, ech na wszystko.
Merry Christmas.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

[4] Rycerzyk w plastikowej zbroi


Rycerze chyba nie powinni chodzić w plastikowych zbrojach, prawda? Rycerze powinni być odziani w stal, lśniącą, twardą stal, powinni być silni, odważni, powinni bezwarunkowo kochać damy swego serca.
Ten rycerz miał plastikową zbroję. Był tchórzem, pięknym tchórzem, który nie rozumiał takich pojęć jak odpowiedzialność czy odwaga.
Rycerzyk w plastikowej zbroi, tak go wszyscy nazwali. Rycerzyk w plastikowej zbroi.
Widzę go, śmieje się głośno, oni wszyscy się śmieją. Wygrali, wygrali Ligę Światową, a to przecież nie jest byle co. Ściska kolegów, całuje medal zawieszony mu na szyi, cieszy się, tak bardzo się cieszy. Mój rycerzyk w plastikowej zbroi.
Jego wzrok pada na kibiców na trybunach, większość z biało-czerwonymi szalikami, flagami, czymkolwiek, co akcentowałoby przynależność ciała i serca do Polski. Ja ściskam w dłoni podpisaną przez niego chorągiewkę. Większość kibiców patrzy na ten gadżet z zazdrością, nie wiedzą, że ja miałam o wiele więcej, nie tylko jego autograf.
Dostrzega mnie, tak mi się wydaje, jego radość w oczach przygasa, zastępuje ją strach. Nie spodziewał się mnie tutaj, nie teraz. Boi się tego, co zrobię.
Ale ja nie chcę robić nic, chcę zwyczajnie zaczekać na jego ruch. Przekonać się, co on zrobi.
Chłopaki z drużyny zaczynają się orientować, że coś nie tak, zadają mu pytania, ale on nie odpowiada, kręci tylko głową. Boi się przyznać, że zobaczył mnie, a tak bardzo bał się mnie jeszcze kiedykolwiek spotkać. Rycerzyk w plastikowej zbroi, na koniu z zamazanej kartki papieru.
Jak zwykle ucieka od odpowiedzialności. Ale patrzy mi prosto w oczy i wskazuje głową na wejście do szatni. Daję mu znak, że zaraz tam będę, i odwracam się, próbując przepchnąć przez tłum. Nie jest to zbyt proste, ale ludzie patrzą na mnie i schodzą mi z drogi, kiwając głową ze zrozumieniem.
Nie, to nie jest to, co myślicie. Nie, nie macie o niczym pojęcia. Nie, nie przeżyliście tego, co ja przeżywam.
Jakaś część mojego serca chce wierzyć, że się zmienił, że dojrzał do tego wszystkiego, że będzie tak, jak dawniej, a może nawet lepiej. Ale to tylko jedna, mała część. Całe moje ciało krzyczy, że on się nigdy nie zmieni. Że skrzywdził mnie tyle razy, że zrobi to znowu, za chwilę, a potem odejdzie, nie pamiętając nawet, co zrobił, co powiedział. A mimo to idę do siatkarskiej, pachnącej stęchlizną i potem szatni, żeby spojrzeć w jego oczy i zobaczyć w nich złość na mnie, na to, co się stało, na wszystko, co ze mną związane.
Kocham go. Ale on nigdy się nie zmieni i dobrze o tym wiem.
Nie chcę pamiętać tych dwóch lat, kiedy byliśmy tak bardzo szczęśliwi. Chcę je jak najszybciej wymazać ze wspomnień, nauczyć się żyć na nowo, bez niego, sama, na własną rękę. Ale nie umiem. Od pół roku próbuję, dzień po dniu, wstaję rano z zaciśniętymi pięściami i myślą, że to ten dzień, kiedy się od niego uwolnię. Od pół roku zasypiam ze łzami na policzkach, bo tak bardzo tęsknię za dotykiem jego silnych dłoni na moim ciele, za jego ciepłym oddechem, nocnymi spacerami do kuchni i spaniem do południa. Tęsknię za nim.
W szatni jest ciasno, duszno i zdecydowanie zbyt jasno. Zaczyna mi się robić słabo, opieram się plecami o ścianę i zamykam oczy, wachlując się ręką. Słyszę, jak wchodzi i powoli zamyka za sobą drzwi.
- Anika.
Nie podnoszę wzroku, nie reaguję, nie czuję się na to wystarczająco dobrze. Mam wrażenie, że ziemia powoli ucieka mi spod nóg.
- Anika, mówię do ciebie - odzywa się z irytacją.
- Źle się czuję, kretynie - syczę. Śmieje się cicho.
- Na swoje własne życzenie, skarbie.
Jak mogłam pokochać tego kretyna? Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Wtedy był inny, był słodki, kochany i dobry, dopóki to się nie wydarzyło, dopóki mu nie powiedziałam. Nagłe wyzwanie, nagła odpowiedzialność go zmieniła, a może inaczej, wyzwoliła w nim prawdę, pokazała, jaki jest w głębi duszy.
Okrutny, podły, nieludzki. Niezdolny do miłości.
- Jest w tym trochę twojej winy - mówię cicho, drżącym głosem, otwierając oczy. Stoi przede mną, z kretyńskim, pewnym siebie uśmieszkiem na twarzy. Mam ochotę go jednocześnie uderzyć i pocałować.
- Może wcale nie jest moja - odpowiada, unosząc lekko brwi. Próbuje mnie sprowokować, może chce, żeby coś mi się stało.
Tchórzliwy, podły rycerzyk.
Masuję delikatnie brzuch, walcząc z mdłościami.
- Mój, jeśli już - poprawiam go. Poważnieje na ułamek sekundy.
- Embrion? - pyta ironicznie.
- Syn. Kacperek - mówię cicho. Milczy, poważny, trochę zaskoczony. Znowu przerażony.
Tchórzliwy rycerzyk w plastikowej zbroi. A ja nadal, mimo wszystko, kocham tego rycerzyka.
- Wybrałaś beznadziejne imię - stwierdza w końcu, usiłując grać pewnego siebie, ale widzę, że się waha, że czegoś się boi.
- Kiedyś ci się podobało - odpowiadam. Znowu panuje między nami milczenie. Wpatruje się usilnie w mój okrągły brzuch. Robi niewielki, niepewny ruch ręką, jakby chciał go dotknąć. Dotknąć swojego syna.
- Gdybym powiedział, że się zmieniłem... pozwoliłabyś mi wrócić? - pyta cicho. Oczy mu błyszczą, ale brak w nich tej jego zwyczajnej pewności siebie. Nagle, brak w nich jego.
Boję się odpowiedzieć od razu.
Doskonale pamiętam, jak nam było dobrze, ale pamiętam też, jak krzyczał, gdy przyznałam się, że jestem w ciąży. Jak go przepraszałam, a on krzyczał, krzyczał, nie przestawał, dopóki nie osunęłam się po ścianie, płacząc. Kucnął obok mnie i powiedział jedno zdanie, najbardziej bolesne, jakie kiedykolwiek padło z czyichkolwiek ust.
- To nie moje.
Nie chciał tego dziecka, ani żadnego innego, nie chciał być ojcem, bo rodzicielstwo oznaczało odpowiedzialność, a on był tylko rycerzykiem na papierowym koniu, w plastikowej zbroi, z mieczem zrobionym z wykałaczki.
Nieprawdziwym, nierealnym, kłamliwym rycerzykiem.
- Pozwoliłabyś? - pyta, ponaglając mnie, oczekując odpowiedzi. Nie chcę odpowiadać. Chcę wierzyć, że się zmienił, ale wiem, że to nie może być prawda.
Oczy mojego rycerzyka błyszczą, jakby gromadziły się w nich łzy.
- Nie - mówię cicho. - Nie pozwoliłabym.
Zagryza wargi, próbując zahamować wybuch złości. Mój syn porusza się we mnie, jakby chciał mnie zapewnić, że damy sobie radę bez tatusia.
- Anika, to moje dziecko... - szepcze. Kręcę głową.
- Jesteś tylko rycerzykiem w plastikowej zbroi - mówię, wychodząc powoli z szatni.


~*~
Konkurs, ogłaszam konkurs:)
Pytanie brzmi: o kim jest powyższy tekst?
Odpowiedź należy do was.
Pierwsza osoba, która poda prawidłowe imię i nazwisko, pseudonim czy cokolwiek, po czym da się jednoznacznie zidentyfikować tę osobę.
Odpowiadajcie w komentarzu pod tym postem, ale darujcie sobie wypisywanie czternastu nazwisko na raz, to tylko zabawa:)
Nagroda skromna, ale przewidziana, ze zwycięzcą się skontaktuję jakoś, zostawcie może maile albo gg, cobym mogła się odezwać:)
Boże, osobiście to jestem dumna z tej jednopartówki
Enjoy:)


EDIT: Jak nietrudno było się domyślić, bohaterem jest Zbyszek Bartman:) odpowiednia osoba już została o tym poinformowana:)

czwartek, 29 listopada 2012

[3] Masz ciemnobrązowe oczy i jesteś idealny


Stoisz w gnieździe trenerskim, z chorągiewką w zaciśniętej dłoni. Nie wziąłeś rękawiczek, jak zwykle, domyślam się, jak bardzo musisz marznąć. Na serdecznym palcu lśni twoja obrączka. Chorągiewka powiewa na wietrze, na belce zasiada jeden z twoich chłopaków, twój najlepszy podopieczny, prywatnie twój przyjaciel. Szybki ruch ręką i zawodnik jedzie już w dół rozbiegu, a ty wpatrujesz się w jego sylwetkę z zaciśniętymi ustami. Wybija się z progu, a ty podskakujesz nerwowo. To walka, to ważne zawody, zależy ci na jego wygranej, a wszyscy wiedzą, że ma na to szanse.
Masz ciemnobrązowe oczy i jesteś idealny.
Trenujesz kilku zawodników, ale to w tym cały twój kraj pokłada nadzieję. Ląduje, daleko poza czerwoną linią, kilkudziesięciu kibiców na trybunach zaczyna wymachiwać gwałtownie charakterystycznymi, kwadratowymi flagami. Uśmiechasz się, przyjmujesz gratulacje od innych trenerów. Wygrał, już wiecie, że wygrał. Szósty raz.
Masz piękny uśmiech, wiesz?
Twój zawodnik biega po zeskoku, macha do kamer, całuje Janę, swoją żonę stojącą w pierwszym rzędzie. A ty? Patrzysz się na niego, ale mam wrażenie, że szukasz wzrokiem kogoś wśród widowni. Chcę wierzyć, że szukasz wzrokiem m n i e.
Tak bardzo chciałabym być twoją Janą, Martin.
Tak bardzo chciałabym, żebyś do mnie przybiegł, teraz, w tej chwili, pocałował w policzki, na których przekornie namalowałam flagi Norwegii i Polski, przyciągnął mnie do siebie i wyszeptał, jak bardzo za mną tęskniłeś przez ostatnie trzy lata.
Przecież wiesz, że jestem na każdym konkursie skoków, oprócz Japonii. Wiesz, że kocham ten sport, wiesz, że mnie na to stać, wiesz, że uparcie czekam, aż przerwiesz to idiotyczne milczenie i do mnie wrócisz.
Wiesz, że nigdy nie kochałam nikogo oprócz ciebie, a tamten pocałunek nie był moją winą.
Wiesz? Wiesz to? Czy może nadal mi nie wierzysz, po trzech latach, nadal uważasz, że to ja pocałowałam Andreasa, nie on mnie, nie wbrew mojej woli. Uwierzysz mi wreszcie, Martin?
Przecież, do cholery, byliśmy razem szczęśliwi! Mieliśmy wziąć ślub, ale ty nigdy nie zaczekałeś na moje wyjaśnienia. Po prostu odszedłeś, uciekłeś, ode mnie, od problemów, od wszystkiego. Wziąłeś ślub z prostą dziewczyną, zakochaną w tobie do szaleństwa, a mi kazałeś wynosić się z kraju. Zrobiłam to. Zaszyłam się w Berlinie, tam mnie nikt nie znał, tam nikt nie znał też mojej historii ani Martina Kunzle, trenera szwajcarskiej drużyny skoków narciarskich.
Gratulujesz Simonowi, ściskasz go, śmiejecie się. Leonie patrzy na ciebie z trybun, widzę ją, stoi niedaleko mnie, rozpromieniona, bo to jej mąż jest tym trenerem, który poprowadził Ammanna do szóstego złota olimpijskiego.
To ja powinnam nosić twoje nazwisko, Martin, nie ona. Dobrze o tym wiesz. Lea Katja Kunzle brzmi o wiele lepiej niż Leonie Helga Inler-Kunzle. Pamiętam, jak mi powtarzałeś, jak bardzo nienawidzisz imienia Helga. Ale podobało ci się imię Leonie. Mówiłeś, że ma w sobie melodię, wesołą, przyjemną piosenkę, lekką, zwiewną. Że to imię ma w sobie wiosnę. Tak jak ta dziewczyna, młodsza od ciebie o dobre dziesięć lat, jasnowłosa, niebieskooka, delikatna i zawsze radosna. Twoja Leonie. Twoja ż o n a.
Próbuję sobie wbić do głowy, że już dawno straciłam do ciebie jakiekolwiek prawa, ale nie umiem, nie potrafię tego zaakceptować. Nadal noszę na palcu pierścionek zaręczynowy, nadal wierzę, że do mnie wrócisz, że będzie jak dawniej, że weźmiemy ślub i stanę się panią Kunzle. Nadal mam nadzieję, że mi wybaczysz, że twoja miłość do mnie jest silniejsza niż wściekłość i ból.
To wszystko wina Andreasa.
Podchodzisz do Leonie, tłum się przerzedza, jesteś niebezpiecznie blisko mnie, ale mnie nie dostrzegasz, całujesz swoją żonę. Chciałabym być twoją żoną, Martin. Chciałabym być twoją Leonie. Nadal mnie nie widzisz, a ja wpatruję się w ciebie uparcie, mimo że obraz zaczyna mi się rozmazywać. Płaczę. Kibicuję Simonowi, przecież zawsze go lubiłam, a teraz płaczę, patrząc na ciebie, tak bliskiego, a jednocześnie tak cholernie, boleśnie odległego. Wycieram łzy z policzków, jednocześnie niechcący rozmazując namalowane wcześniej na nich flagi. Simon chyba mnie poznał, jego uśmiech przygasa, przecież on musi znać przynajmniej część tej historii, może tę twoją wersję, według której to ja pocałowałam Andreasa. Według której cię zdradziłam. Dopiero teraz mnie dostrzegasz, w twoich ciemnych oczach błyska przerażenie. Leonie mnie nie poznaje, może się zmieniłam, przefarbowałam włosy na kolor, który być rudy, a wyszedł brudny kasztan. Może nie widzi już w moich oczach tego dawnego blasku, który znała, który lśnił w tych szarych tęczówkach, kiedy jeszcze byłam z  t o b ą.
Ale ty mnie poznałeś, patrzysz na mnie niepewnie, nie wiesz, jak masz zareagować. Szepczesz coś żonie do ucha, machasz z daleka Ammannowi i wreszcie podchodzisz do mnie.
- Nie tutaj - mówisz cicho i chwytasz moją rękę. Masz zimne palce, prawie lodowate. Leonie nie wie, że tobie trzeba zawsze przypominać o rękawiczkach? Może nie wie. Ja zawsze wiedziałam.
Chowamy się przed tłumem w strefie dla zawodników, opustoszałej, bo większość albo liże rany po zepsutym skoku, albo świętuje dobry występ swój lub kolegów. Nawet ochroniarzy już tu nie ma.
- Co ty tu robisz? - pytasz ostro. Nie potrafię dłużej hamować łez, zaczynam płakać, chowając twarz w dłoniach. Wyczuwam twoją niepewność. - Lea...
Nie podnoszę głowy, nie reaguję. Tęsknię za tobą, Kunzle. Tak cholernie za tobą tęsknię.
- Dlaczego przefarbowałaś włosy? - pytasz nagle. To pytanie jest tak idiotycznie nie na miejscu, że przestaję szlochać. Patrzę na ciebie, unosząc lekko brwi, jak zwykle, kiedy zadajesz głupie pytania.
Bo zakochałeś się w brunetce, a potem mnie zostawiłeś, to pomyślałam, że może wrócisz, jak będę ruda.
- Miał wyjść rudy - mruczę pod nosem. Śmiejesz się cicho.
- Już dawno ci mówiłem, że nie nadajesz się do takich rzeczy - stwierdzasz. Patrzę ci wyzywająco prosto w oczy. Piękne, ciemnobrązowe oczy, takie ciepłe, zawsze takie radosne i pełne wsparcia. Ale to Leonie teraz znajduje w nich miłość, nie ja.
- Dawno - powtarzam. - Trzy lata temu, Martin. To było trzy lata temu, w Innsbrucku.
Nigdy nie zapomnę dnia, w którym odebrałeś mi samego siebie, Kunzle.
- Nie musiałaś mi tego przypominać - syczysz, wściekły. Nienawiść, która wtedy wybuchła, nadal w tobie żyje.
- To nie była moja wina - mówię gwałtownie. - Nie mógłbyś mi wreszcie uwierzyć? - pytam z irytacją. Wzdychasz cicho, odgarniając pasmo moich włosów z twarzy.
- Problem w tym, że wierzę ci od trzech lat, Lea. - Twój głos jest smutny i cichy, niemal szepczesz. - Nie powinienem. A wierzę.
- Kochasz mnie.
Nawet nie pytam, po prostu to stwierdzam, a ty kiwasz głową.
- Tęsknię za twoimi czarnymi włosami - mówisz, już pewniej. Twoja dłoń delikatnie gładzi skórę na moim policzku, masz zimne palce, ale już mi to nawet nie przeszkadza. Najważniejsze, że to ty, blisko mnie, tuż obok.
- Też za nimi tęsknię.
Śmiejesz się. Już zapomniałeś, jakie to uczucie, rozmawiać ze mną? Jak zawsze śmieszą cię moje przemyślenia, moja bezradność i mój upór?
- Za tobą też tęsknię, Martin.
Uśmiech na twojej twarzy gaśnie. Rozglądasz się w panice, wzrokiem szukasz Leonie, ale jej tu nie ma, pewnie gratuluje Simonowi, bo to ona teraz jest ukochaną jego najlepszego przyjaciela.
- Dlaczego mi to mówisz? Dlaczego mówisz, że mnie kochasz, po co, co ty znowu knujesz, Lea? - pytasz ostro, szybko wyrzucasz z siebie słowa, jakbyś się bał, że ktoś ci przerwie, zabroni mówić. Robię krok w twoją stronę, stoję niebezpiecznie blisko, ale się nie odsuwasz.
- Bo chcę, żebyś rzucił Leonie w cholerę i wrócił do mnie - odpowiadam twardo. - Od trzech lat tego chcę, Kunzle.
Całujesz mnie, nareszcie, po trzech latach, a ja nadal pamiętam, jak smakujesz i jak mocno pachną twoje ulubione perfumy. Nadal używasz tych samych, mimo upływu czasu. Nie potrafię się od ciebie oderwać. Chcę ciebie, tylko  c i e b i e.
- Kocham cię - szepczesz w końcu. Splatasz swoje palce z moimi, całujesz mnie w czubek nosa, w rozmazane flagi na moich policzkach, przyciskasz mocno do siebie, stęskniony po tych trzech długich, samotnych latach. Ty też byłeś samotny, mimo małżeństwa, mimo Leonie, wiernej, dobrej, kochającej Leonie. Ciągniesz mnie gdzieś za rękę, nie opieram się, bo po co? Oboje dobrze wiemy, czego chcemy i co za chwilę się stanie.
Mały budynek, spory stolik na środku, niewygodne krzesła i rząd brudnych, używanych nart. Całujemy się jak opętani, oddechy zamieniają się w parę, w domku jest zimno, ale rozgrzewamy się naszymi ciałami. Kurtki leżą w wejściu, tuż pod zamkniętymi szczelnie drzwiami. Szwajcarska ekipa szybko zniknęła z terenu skoczni, świętując zwycięstwo Ammanna. Nikt tu nie przyjdzie. Nikt nas nie przyłapie. Popychasz mnie na ścianę, uderzam plecami o czyjeś narty, przewracają się, za nimi kolejne, robiąc niesamowity hałas. Ignorujesz to. Widzę płomień w twoich oczach. Pozbywasz się jednocześnie bluzy i podkoszulki i wracasz do mnie, jeszcze bardziej idealny, niż kiedykolwiek przedtem.
Czas działa na twoją korzyść, Kunzle.
Ściągasz ze mnie bluzkę, całujesz nagą skórę pokrytą gęsią skórką. Jest zimno, ale mi to nie przeszkadza, tak długo, jak długo twoje lodowate palce błądzą po moim ciele. Oplatam twoje biodra nogami, przytulając się mocno do ciebie. Niesiesz mnie gdzieś, nie widzę, gdzie, nie obchodzi mnie to.
- Tęskniłem za tobą - szepczesz  mi do ucha, kładąc na tym niepasującym do całości, sporym stoliku. Tęskniłeś za mną.
Przez trzy lata nie potrafiliśmy przestać się kochać. Nie przestaliśmy do siebie pasować.

Ubierasz się szybko, nie patrząc na mnie. Jest mi zimno, chciałabym, żebyś tu wrócił, na kolejną rundę, na cokolwiek, bylebyś był blisko mnie. Bylebyś był  m ó j.
- To był błąd, Lea - mówisz cicho, jakbyś próbował przekonać sam siebie.
- To nie był błąd, Martin - odpowiadam. - Kochasz mnie. A ja kocham ciebie. Twój ślub z Leonie to był błąd.
Kiwasz głową, zapinając kurtkę.
- To się nie powinno powtórzyć - stwierdzasz. Podchodzę do ciebie, naga, pokryta gęsią skórką z zimna. Instynktownie zaczynasz rozcierać moje ramiona, by choć trochę mnie ogrzać.
- Tęskniłam za tobą, Martin - mówię. Uśmiechasz się delikatnie, ale trochę smutno.
- Nie powinniśmy.
Wychodzisz. Zostaję sama.
Ale i tak wiem, że teraz już wrócisz. I zawsze będziesz do mnie wracał.


~*~
Na rozpoczęcie sezonu w skokach, jednopartówka.
Bo jak dziś oglądałam kwalifikacje to pokazali Martina.
Helga dla Madyny, Katja przez Summer.
Skokiskokiskoki♥

sobota, 1 września 2012

[2] 'Cause I'm broken when I'm lonesome


Powietrze pachniało kwitnącymi bzami. Nienawidziła bzów.
Wiał lekki wiatr. Nienawidziła wiatru.
Słońce błyskało pomiędzy delikatnymi, płynącymi po niebie chmurami. Nienawidziła słońca, chmur i niebieskiego, czystego, radosnego nieba.
Obok niej przebiegło dziecko, śmiało się. Nienawidziła tego dziecka.
Para staruszków trzymała się za ręce. Nienawidziła ich.
Ale najbardziej z tego wszystkiego nienawidziła własnej samotności, kiedy nie miała z kim spędzić majowego popołudnia, tak pięknego jak jeszcze żadne w tym roku. Nikt nie przyniósł jej gałązki pachnącego lilaka, nikt nie odgarnął z twarzy włosów, nikt nie chronił przed słońcem cieniem swojego ciała i nikt nie splatał swoich palców z jej palcami. Była sama.
Agata była całkiem sama. Jeszcze wczoraj z dumą powiedziałaby, że za rok i cztery miesiące, na początku września, bierze ślub.
Dzień wcześniej.
Rano obudziła się obok Darka, w nozdrzach czuła zapach jego wody po goleniu, a pod palcami miłe ciepło jego skóry. Już nie spał.
- Dzień dobry - mruknęła, przeciągając się. Nie odpowiedział. Patrzył, tylko na nią patrzył.
- Mam kogoś, Agata. To koniec. Nie kocham cię.
Wstał, ubrał się i wyszedł. Zostawił ją w ich wspólnym mieszkaniu, pozwolił jej je zatrzymać. Łaskawca.
Pieprzony łaskawca o pięknych niebieskich oczach.

Usiadł obok niej, tak po prostu, bez słowa. W jego oczach dostrzegła smutek, gdy na moment spotkały się ich spojrzenia. Dużo wyższy, o ciemnej karnacji i ślicznych, brązowych tęczówkach. Przygarbiony.
- Nienawidzę słońca - odezwał się po kilku minutach dziwnej, ale nie niezręcznej ciszy. - A do niedawna mieszkałem we Włoszech. - Spojrzała na niego z lekkim zainteresowaniem.
- Dlaczego? - spytała. Na ogół nie lubiła rozmawiać z obcymi ludźmi, którzy dosiedli się do niej na ławce w parku. Ale w tamtej chwili zrobiłaby wszystko, by zapomnieć o zerwanych zaręczynach.
- Grałem tam. W klubie. W Trento. To znaczy Trydencie - wyjaśnił. Miał przyjemny, niski głos.
- Jesteś sportowcem? - zadała mu kolejne pytanie. Miała wrażenie, że mogłaby słuchać tego głosu w nieskończoność.
- Można tak powiedzieć - odparł. Spojrzał na nią, chyba po raz pierwszy z premedytacją, nie przypadkiem. Analizował jej twarz, jasną skórę pozbawioną piegów, ciemnoszare oczy, prawie czarne, falujące włosy. - Wczoraj wieczorem żona oznajmiła mi, że ma dość małżeństwa w pojedynkę, jak to określiła. Złożyła do sądu pozew. Biorę rozwód, mam trzydzieści trzy lata i żadnych szans na jakikolwiek inny związek.
- Dzisiaj rano mój narzeczony, były narzeczony, zerwał zaręczyny. Niecałe półtora roku przed ślubem. Po czterech latach. Zdradzał mnie.
Znowu zapanowała między nimi cisza. Ale teraz patrzyli na siebie, ona dużo niższa, przygryzała dolną wargę, by powstrzymać słowa, które krążyły w jej umyśle. On w końcu zaczął się lekko uśmiechać.
- Chcesz zapomnieć? - spytał łagodnie. Przełknęła z trudem ślinę. I powoli, delikatnie, pokiwała głową. Uśmiechnął się szerzej. I ona w końcu się uśmiechnęła.

Palcem przejechał po jej miękkich wargach. Uśmiechnęła się, przeczesując palcami gęste, ciemne włosy.
- Działa - stwierdziła, śmiejąc się cicho. - Całkiem niezła forma zapomnienia.
Roześmiał się.
- Przyjemna - potwierdził. Opadł na plecy, patrząc w sufit. Spoważniał, w zamyśleniu potarł zarośniętą brodę. Ona bezmyślnie położyła głowę na jego nagiej, umięśnionej klatce piersiowej, szukając pocieszenia, ciepła, jakiegokolwiek śladu miłości. Pogłaskał ją po nagim ramieniu. Zagryzła wargi. Walczyła ze łzami, widział to. Musiał jej jakoś pomóc.
Bo seks z przypadkowo poznaną osobą dobrym wyjściem nigdy nie był. Nie pomagał. Krótka chwila zapomnienia i długie godziny z wyrzutami sumienia. Nie tego potrzebowali, nie wyrzutów sumienia. Potrzebowali spokoju. Ciszy. Odrobiny miłości.
- To nie pomoże - powiedział cicho.
- Wiem - szepnęła, zamykając oczy i zagryzając wargi. Poczuł gorącą kroplę na swojej skórze. Jedna łza, której pozwoliła popłynąć.
Chciał ratować świat i chciał to ratowanie zacząć od niej. Ale wiedział, że nie mógł. Nie potrafił. I nie był odpowiednim człowiekiem.
- Powinienem już iść - stwierdził chłodnym tonem. Podniosła głowę z jego klatki piersiowej. W jej oczach koloru burzowych chmur na moment pojawiła się panika.
- Tak, powinieneś.
Wstał, ubierał się w milczeniu. Ona leżała na łóżku, wzrok miała wbity w sufit.
- Jestem Łukasz - odezwał się, stojąc w progu sypialni. - I tak niech zostanie.
- Agata.
Nawet na niego nie spojrzała. Kiedy wyszedł, pozostała cisza, jeden szmer oddechu mniej i niewyraźny zapach jego drogich perfum.

Trzy dni później znalazł ją na tej samej ławce w parku. Wpatrywała się w otwartą książkę, ale wiedział, że jej nie czytała. Bez sensu przerzucała kartki, udając, że na nikogo nie czeka.
Znowu usiadł obok niej.
- Agata - odezwał się. Zadrżała na dźwięk jego niskiego głosu.
- Sprawdziłam cię - powiedziała. - Żygadło. Siatkarz. Jesteś ode mnie starszy o dziewięć lat.
Zastanawiał się, dlaczego akurat na to zwróciła uwagę.
- Co z tego? - zapytał. Wzruszyła lekko ramionami. Jej szare oczy pociemniały lekko.
- Wydaje mi się, że mieliśmy o sobie zapomnieć - odezwała się po kilku minutach ciszy. Mężczyzna roześmiał się cicho.
- Nie wyszło - stwierdził. Znowu milczeli.
- Nie tęsknię za nim - powiedziała nagle. - Boli mnie, że mnie zostawił, ale... to upokorzenie. Nie tęsknota.
Pokiwał głową. Dziwne uczucie, kiedy patrzył w jej ciemnoszare, burzowe, trochę smutne oczy. Niedorzeczne uczucie. Ale chyba jednak prawdziwe.
- Chcesz zapomnieć? - zapytał cicho. Milczała przez chwilę, analizując młode jeszcze liście na pobliskim drzewie.
- Chciałabym pokochać - odparła niepewnie. - Kogokolwiek. Być szczęśliwą.
- Wiesz, że tego nie mogę ci dać - powiedział. W milczeniu pokiwała głową.
- Masz tylko te chwile zapomnienia - dokończyła za niego. Ciszę przerywały tylko nawołujące ptaki w opustoszałym parku. - Dobrze się z tobą milczy.
Wiedział o tym. On też lubił milczeć obok niej.
A jej włosy pachniały lawendą.

Niepewnie uśmiechnęła się do niego. Ciemnoszare oczy pojaśniały delikatnie, zaczęły błyszczeć.
- Muszę iść na trening - powiedział, spoglądając na zegarek. Jęknęła cicho, kładąc głowę na jego nagiej klatce piersiowej. Ciemne włosy przyjemnie łaskotały jego skórę.
- Już? - spytała cicho. Blask w jej oczach przygasł, a on nagle poczuł desperacką ochotę rozjarzenia tych ciemnoszarych tęczówek. Na zawsze.
Dziwne są te ludzkie uczucia. Miłość, przyjaźń. By całkowicie się rozwinęły, potrzeba miesięcy, nawet lat. Ale czasami wystarczy jedno spojrzenie, jeden dotyk, jedno słowo, i wiesz, że to się pojawi, prędzej czy później, rozkwitnie w tobie, wybuchnie z całą swoją mocą, a ty nie będziesz w stanie go zatrzymać.
- Mogę zostać jeszcze przez dziesięć minut - stwierdził. Ryzykował spóźnienie, wściekłość trenera i reszty zawodników.
Ale jej oczy znowu pojaśniały.

Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, niemal dzień w dzień czekała na tej samej ławce, a Żygadło pojawiał się zawsze wtedy, kiedy mógł. Czekała na niego, wpatrując się w kartki codziennie tej samej książki i nie rozumiejąc ani jednego z wydrukowanych słów. Bała się przyznać do swoich uczuć, do tego, że ją od siebie uzależnił.
Potrzebowała jego niskiego głosu i ciepłych, brązowych oczu. Silnych ramion. I tego, jak niska przy nim była.
 Bez niego była rozbita, jak stłuczone lustro, odbijające mozaikę obrazów, tak ona była mozaiką sprzecznych uczuć. Tęsknota i nienawiść, pragnienie i odrzucenie, ból, ale i pewnego rodzaju radość, gdy jej spojrzenie napotykało wysoką, wysportowaną sylwetkę Żygadło.
- Agata.
Drgnęła. Widział to. Ale udawała, że jest skupiona na czytanej książce, zbyt skupiona, by podnieść oczy, piękne oczy, i spojrzeć na Łukasza.
- Porozmawiasz ze mną? - zapytał. Spojrzała na niego. Burzowe tęczówki były wyjątkowo ciemne.
- Nagle chcesz rozmawiać? - odparła pytaniem na pytanie, z nutką ironii, szczyptą nieumiejętnie skrywanego strachu.
- Wyjeżdżam na zgrupowanie - poinformował ją. Skuliła się lekko, jak przed fizycznym ciosem. W tamtym momencie bardzo chciał ją objąć. Rozjaśnić te ciemnoszare, piękne oczy.
- Na długo? - spytała cicho, wpatrując się w nierówno ułożoną kostkę na chodniku.
- Agata, ja... myślę, że powinniśmy to zakończyć. Musisz mnie zrozumieć, nawet dla sportowca ważna jest akceptacja ludzi, sympatia. Jeśli ktoś by się dowiedział...
- Byłbyś zrujnowany. - Spojrzała na niego. Ciemna szarość zmieniła się w czerń. Przygryzła dolną wargę. - Rozumiem to. Może chciałabym, żebyś był zrujnowany, ale...
- Agata... - zaczął rozpaczliwie. Chwycił jej drobne dłonie, ale wyrwała je z uścisku.
- Napisz kiedyś, Łukasz - poprosiła. Uśmiechała się do niego przez moment.
A potem uśmiech zgasł, jak światło w życiu obojga.

Udawała, że za nim nie tęskniła. Że jej nie zależało. Że nie chciała więcej chwil zapomnienia z Łukaszem.
Udawała.
Zamykała oczy i widziała jego ciemnobrązowe tęczówki, a w uszach brzmiał jej jego niski, ciepły głos. Jej ciało wciąż pokrywało się gęsią skórką na wspomnienie jego delikatnego dotyku. Cały czas czekała na tej samej ławce, mimo że sama pozwoliła mu odejść, zmusiła go do odejścia, kiedy on się zawahał. Czekała, z idiotyczną, niewytłumaczalną nadzieją w sercu, nadzieją, że się pojawi, że specjalnie dla niej przyjedzie z Rosji, że powie, że tęsknił, że będzie mogła poczuć zapach jego drogich perfum. Że powie, że kocha.
Bała się tego. Swoich nie do końca uformowanych uczuć, splątanych myśli, serca, które nie chciało być posłuszne. Bała się, bo pokochała kogoś, kogo nigdy nie powinna pokochać. Kogo nigdy więcej nie miała prawa zobaczyć.
Wieść o charytatywnym meczu reprezentacji Polski dotarła do niej przypadkiem, usłyszała rozmowę pary młodych chłopaków, kibiców. Mecz siatkarzy. Za trzy dni. W Katowicach.
Zanim świadomie podjęła tę decyzję, jej serce już wiedziało, że tam pojedzie.

Wychodzili z hali, po wygranym meczu, uśmiechnięci, wyluzowani. Grali dla chorych dzieciaków, ale czasami to bardziej ich motywowało niż wizja kolejnego medalu.
Powietrze pachniało radością kibiców, rodziców chorych i tych kilkudziesięciu osób, dla których siatkówka była całym życiem.
Ale on wyczuł w powietrzu też nikłą, inną nutę.
Zapach letnich kwiatów, słodkich czekoladek i rozpaczliwych uczuć.
Zapach znajomy, przyjemny, ale przerażający. Przerażający, bo niósł ze sobą zbyt wiele wyrzeczeń i bólu. Ale niósł też szczęście, spokój i to jedno uczucie na całe życie.
Żygadło pokochał Agatę, przez te dni, kiedy jej nie widział, prawda wreszcie do niego dotarła.
Tęsknił za nią i żałował, że wyjechał do Rosji. Że pozwolił jej pozwolić sobie odejść. Że nie wrócił, nie zareagował tak, jak powinien, kiedy powiedziała mu, że chciałaby, by był przez nią zrujnowany.
Żałował, że ją stracił. Najlepszą rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła. Ta filigranowa dla niego, ciemnowłosa kobieta z przeszłością. Jej ciemnoszare oczy i gładka skóra.
Mógł to wszystko mieć.
- Łukasz!
Jej głos dźwięczał mu w uszach.
- Żygadło!
Nie mógł pozbyć się jej ze swojego umysłu.
- Łukasz!!!
Spojrzał w tamtą stronę, już przekonany, że to nie jego zmęczony, stęskniony mózg. To rzeczywistość.
Stała w tłumie, z biało-czerwonym szalikiem w zaciśniętej pięści. Z błyszczącymi oczami, wyjątkowo jasnymi. I szukała wzrokiem JEGO.
Nie myślał. Nie musiał już myśleć.
Tłum, bezładna, bezmyślna masa, musiał przepychać się łokciami, ignorując zdziwione spojrzenia i nawoływania kolegów.
Musiał ją znaleźć. Musiał jej dotknąć.
Szare oczy spotkały ciemnobrązowe i oboje zrozumieli to, co sami czuli i to, co czuli nawzajem.
A pocałunek był słodki, bo miał smak zwycięstwa.

Bezpieczeństwo. Szczęście. Swojego rodzaju niepewność, ale to oboje uparcie ignorowali.
- Ludzie cię teraz znienawidzą, tak? - szepnęła, gładząc palcami skórę na jego torsie. Uśmiechnął się lekko.
- Może nie - odparł. - Może nie będzie źle. Może Igła uratuje mi tyłek jakimś swoim głupim tekstem.
- A jeśli nie? - spytała, podnosząc głowę.
Ale jej oczy nadal jaśniały, nadal była szczęśliwa, mając u boku Żygadło, mężczyznę, którego kochała.
- Nie martw się - poprosił, delikatnie targając jej i tak rozwichrzone włosy. - Będzie dobrze. Bo z tobą.
Uśmiechnęła się do niego. Naprawdę w to wierzyła.
Oboje w to wierzyli.



~*~
Bo tak. Wrzesień. Sad.
Jestem z tego wyżej całkiem dumna, momentami.