środa, 16 listopada 2016

[17] Silniejszy

– Wrócisz?
Przez cały czas to samo pytanie, padające z różnych ust, dzień w dzień, od tylu dni, tygodni, miesięcy. W wiadomościach na portalach społecznościowych, w esemesach, telefonach, twarzą w twarz. Ciągle to samo. Czy wrócisz.
Chciałbyś. O niczym innym nie marzysz i nic innego przecież nie umiesz. I to nieprawda, że wygrałeś już wszystko, co dało się wygrać w tym sporcie. Jeszcze tak wiele przed tobą, przecież mógłbyś jeszcze trenować przez tyle lat, jesteś młody, tyle mógłbyś jeszcze osiągnąć. Złoto Igrzysk Olimpijskich, indywidualne Mistrzostwo Świata na normalnej skoczni. Kolejne zwycięstwa, rekordy. Tak wiele mógłbyś jeszcze osiągnąć.
Jak to wszystko się zabawnie poukładało. Byłeś najlepszy, przez tyle lat. A potem nagle koniec, coś się zablokowało, skończyło. Rozsypało się całe twoje życie, zarówno prywatne, jak i zawodowe. Zostałeś sam, całkiem sam. Bo stchórzyłeś.
Zamiast wykonać kolejny krok z kobietą, którą – jak ci się wtedy jeszcze wydawało – kochałeś, wolałeś się wycofać, zakończyć kilkuletni związek, uciec od dojrzałości, od odpowiedzialności. A niedługo potem kompletnie straciłeś sportową formę, jakby wraz z odejściem tej drobnej blondynki zniknął też cały twój talent.
Zagubiłeś się, na stoliku, zamiast zdrowej kolacji coraz częściej wieczorem stała butelka wina, na początku jeszcze dobrego, tego droższego, potem zaczęło ci być wszystko jedno. Pusty pokój, migoczący ekran telewizora, na ścianie wielkie zdjęcie przedstawiające ośnieżone szczyty twoich ukochanych Alp. I sylwetka twojej ukochanej, domowej skoczni. Bergisel.
– Wrócisz? – ponowiła pytanie, wskazując głową na zdjęcie, na skocznię na ścianie. Niska brunetka, uparta, silna, jedna z tych kobiet, które zawsze radzą sobie ze wszystkim same. Lena. Niedługo po twoim odejściu wprowadziła się do mieszkania nad tobą i natychmiast zaczęła do ciebie przychodzić. Chciała pomóc, nawet, jeśli ty tej pomocy nie chciałeś. Ale Lena się uparła, zaglądała codziennie, pilnowała, żebyś nie pił tyle wina, przynosiła obiady i własnoręcznie upieczone ciasto, wyciągała cię na spacery po Innsbrucku. Była.
A tobie w pewnym momencie jej obecność przestała przeszkadzać, a zaczęła sprawiać przyjemność. Nigdy byś się do tego nie przyznał, ale polubiłeś Lenę, jej głośny śmiech, upór i wiecznie zimne dłonie.
– Nie wiem, Lena, psiakrew – syknąłeś w odpowiedzi. Przewróciła oczami, siedząc na fotelu w twoim mieszkaniu, naprzeciw ciebie, wpatrzona z uwagą w twoje orzechowe oczy i potargane włosy.
– Nie złość się na mnie, bo ja ci nic nie zrobiłam – powiedziała spokojnie, ignorując twoje poirytowanie. Przyzwyczaiła się już do tego. – Niedługo zaczyna się sezon, Kuttin cały czas trzyma dla ciebie miejsce, bo liczy na to, że wrócisz do skakania. Przecież nie skończyłeś kariery, tylko ją zawiesiłeś.
– I nie skakałem od miesięcy.
Znowu przewróciła oczami.
– Ale nazywasz się, jak się nazywasz, za samo nazwisko masz markę u sponsorów i dobre noty u sędziów. A poza tym, skoro Ahonen może miliard razy kończyć karierę i znowu wracać do skoków, albo Nieminen próbować skakać w wieku czterdziestu lat, to ty tym bardziej, Gregor. Rusz tyłek, zarzuć narty na ramię i idźże wreszcie na tę skocznię.
– To nie takie proste – odrzekłeś cicho, próbując się usprawiedliwić, bo tak naprawdę Lena miała rację. Mógłbyś wrócić. Tylko się bałeś.
Bałeś się kolejnej nagonki medialnej, bałeś się presji, której mógłbyś nie udźwignąć, kolejnej fali nienawiści ze strony twoich przeciwników, bałeś się, że po kontuzji nie dałbyś rady dojść do optymalnej formy, bałeś się, że nie sprostałbyś swoim własnym oczekiwaniom, a przecież nie jesteś stworzony do bycia przeciętnym. Wszystko albo nic. Nie umiesz bawić się w półśrodki.
– Nie, Gregor, to właśnie jest takie proste. Zakładasz ten swój śmieszny mundurek, przypinasz narty do butów, siadasz na desce i jedziesz w dół. A potem wiesz, co robić, lepiej, niż ja.
Dla niej wszystko było proste, jej się wszystko udawało. Miała dobrą pracę, masę przyjaciół, skończyła świetne studia, z każdym potrafiła nawiązać dobry kontakt. Dla Leny nie było rzeczy niemożliwych.
Uśmiechnęła się do ciebie, tak delikatnie, ciepło, inaczej, niż zwykle. Łagodnie, a łagodność była ostatnią cechą, o jaką posądziłbyś Lenę. Westchnąłeś, wzrok mimowolnie uciekł ci w stronę szafy, w której wisiały twoje stare kombinezony.
– Nie pozwól, żeby przeszłość cię definiowała – odezwała się po chwili. – Liczy się to, co tu i teraz. Liczysz się ty, nie twój obraz w oczach innych. I dobrze wiesz, Gregor, że nigdy nie będziesz szczęśliwy, jeśli nie wrócisz do skoków.
– A ty? – spytałeś. – Co da szczęście tobie?
Przygryzła wargi, przez moment wyglądała na całkowicie zagubioną. Uciekła wzrokiem w bok.
– Ja mam wszystko – powiedziała w końcu. – Więcej nie będzie.
Wstała, odruchowo przeczesując palcami włosy. Nagle jakaś inna, obca, zagubiona i zdenerwowana.
– Muszę iść – mruknęła. – Przemyśl to, Gregor. I rusz się wreszcie, zrób coś. Wróć. I nie dlatego, że wszyscy tego oczekują. Dlatego, że najbardziej oczekujesz tego ty sam.
Drzwi zamknęły się cicho, pozostawiając się samego ze swoimi myślami. Wpatrywałeś się w zdjęcie skoczni na ścianie. Marzyłeś o niej, tęskniłeś za nią, za tym uczuciem, kiedy jechałeś w dół rozbiegu, a potem odbijałeś się od progu i frunąłeś, wolny, spokojny. Chciałeś wrócić, jeszcze silniejszy, niż kiedykolwiek byłeś.
Sięgnąłeś po komórkę i wybrałeś dobrze znany numer.

Górna Austria, niewielkie miasteczko, kompleks skoczni, z których największa to Aigner-Schanze o punkcie konstrukcyjnym usytuowanym na osiemdziesiątym piątym metrze. Jesteś jej rekordzistą, od września ubiegłego roku, od konkursu Letniej Grand Prix, który wtedy wygrałeś. Twoje ostatnie międzynarodowe zawody, które zakończyłeś na najwyższym stopniu podium. Piękne wspomnienia, wtedy jeszcze wszystko wydawało się proste. Wtedy wydawało Ci się, że zawsze tak będzie, że zawsze będziesz najlepszy.
Z góry patrzyłeś na ośnieżone czubki drzew, na kolorowe dachy domków, na maleńkich ludzi w dole.  Wziąłeś głęboki oddech, spojrzałeś lekko w bok. Trener dał sygnał do startu, miałeś wrażenie, że uśmiechnął się do ciebie zachęcająco. Wiedziałeś, co robić. Umiesz to.
Odepchnąłeś się od belki, na odsłoniętych policzkach czułeś opór powietrza, kiedy pędziłeś w dół rozbiegu. Próg, odbicie, w locie utrzymywanie jak najlepszej, prawidłowej sylwetki, szeroko prowadzone narty, wzrok wbity w dół. Lądowanie, blisko, kilka metrów od punktu konstrukcyjnego. Ale uśmiechałeś się, szeroko, przymknąłeś oczy niczym w ekstazie. Pierwszy skok od zawieszenia kariery, od Bergisel.
Nagle  poczułeś, że wszystko się zmienia, na lepsze, że nareszcie wszystko idzie w tę dobrą stronę. Endorfiny wypełniały twoje żyły, adrenalina wciąż szumiała w uszach po skoku. Przed tobą była jeszcze długa droga, ale zrobiłeś ten pierwszy krok. Przełamałeś własny strach, niepewność, odpowiedziałeś sobie na nurtujące cię pytanie, czy będziesz w ogóle potrafił wrócić. Potrafiłeś. Wrócisz. I wrócisz silniejszy, niż kiedykolwiek.
Kuttin zszedł na rozbieg, podszedł do ciebie. On też się uśmiechał, chociaż nie tak szeroko, jak ty.
– Nieźle, Gregor – odezwał się. – Jak na pierwszy skok po takiej przerwie i takiej kontuzji to nawet dobrze.
– Jeszcze raz – odparłeś. – Teraz będzie jeszcze lepiej.
Zsunąłeś gogle z oczu, odpiąłeś narty od butów i odwróciłeś się, spoglądając na profil skoczni. Górowała nad tobą, majestatyczna, ośnieżona mimo dość wczesnej jeszcze pory roku. Chciałeś próbować, do skutku, aż przypomnisz sobie wszystkie wyuczone reakcje i zachowania. Oddać tysiąc skoków i znowu być najlepszym.
Bo chciałeś wrócić, za wszelką cenę. Silniejszy.

Pierwsze konkursy oglądałeś w telewizji, w spokoju trenowałeś, dochodziłeś do formy, za wszelką cenę hamując własną niecierpliwość. Nie chciałeś wracać zbyt wcześnie, tylko po to, żeby pokazać się w kwalifikacjach i przybić sobie piątkę z dawno niewidzianymi kolegami. Jeśli wrócić, to po to, by rywalizować z najlepszymi. Zawsze tylko tego chciałeś w skokach. Być jednym z najlepszych, nie przeciętniakiem.
I wreszcie nadszedł Nowy Rok. Czekałeś na to od dawna, czekali wszyscy interesujący się tą dyscypliną. Czwarty stycznia. Zawody w twoim mieście, na twojej skoczni. Rok temu tutaj postanowiłeś zawiesić karierę. Dziś wracasz.
W kwalifikacjach byłeś szósty, i choć wszyscy gratulowali ci świetnego wyniku, ty byłeś na siebie wściekły, bo chciałeś zacząć od wygranej. Szóste miejsce uznałeś za porażkę, ale ona tylko bardziej cię zmotywowała, by dzień później walczyć z całych sił o jak najlepszą lokatę. W parze mierzysz się ze swoim rodakiem, Aschenwaldem. Jest od ciebie młodszy i wielu widzi w nim nadzieję austriackich skoków. Ale przecież ty jeszcze nie złożyłeś broni, jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa.
Skaczesz jako drugi z pary, czekasz na górze, kiedy twój rywal leci. Słyszysz wiwat publiczności, Philipp musiał dobrze skoczyć. Przygryzasz wargę, przez moment ogarniają cię wątpliwości. A potem spoglądasz na Alpy górujące nad Innsbruckiem. Robiłeś to tysiące razy. Umiesz skakać. Skoczysz.
Siadasz na belce, kibice krzyczą, klaszczą, ale wyłączasz się na otaczające cię dźwięki, skupiasz się tylko na tym, co przed tobą, co za chwilę zrobisz. Poprawiasz gogle, bierzesz głęboki oddech. Kuttin daje ci sygnał z gniazda trenerskiego, a ty posłusznie odpychasz się od belki.
Wyuczone, wytrenowane ruchy, ciało współpracuje dokładnie tak, jak powinno, narty dają się z łatwością prowadzić w powietrzu, a lekki wiatr pomaga, a nie utrudnia lot. Lądowanie, dojazd do linii stworzonej ze szpaleru choinek wetkniętych w śnieg, zatrzymanie na przeciwstoku. Dopiero teraz dociera do ciebie tumult z trybun. Patrzysz na ekran, na swoją odległość i noty sędziów. Jest dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Uśmiechasz się, ściskasz dłoń Aschenwalda, ten klepie cię po ramieniu i mówi kilka słów, ledwo słyszalnych we wrzasku kibiców.
– Wiedziałem, że wrócisz silniejszy.
Schodzisz z zeskoku, za bandy, niedługo musisz wracać na górę, bo awansowałeś do drugiej serii zawodów. Uśmiech nie znika z twojej twarzy.
– Gregor!
Znajomy głos. Lena przepycha się przez tłum w sektorze obok, podchodzi do ogrodzenia.
– Mówiłam, że dasz radę – krzyczy, próbując zagłuszyć owacje kibiców wokół niej. Kiwasz głową.
– Jeszcze druga seria – odpowiadasz. – Zobaczymy się później.
Na górze oczekiwanie na swój skok, rozmowy z innymi zawodnikami. Wszyscy gratulują ci udanej próby, jakby autentycznie cieszyli się z twojego powrotu. Może faktycznie tak jest, może oni wszyscy chcą wierzyć, że w tym sporcie da się osiągnąć wszystko, da się wygrywać kilkadziesiąt razy i bić wszystkie rekordy. Może oni też potrzebują twojej dobrej dyspozycji, może potrzebują kogoś, na kogo mogą patrzeć, podziwiać i zazdrościć.
A może po prostu, po ludzku, dobrze ci życzą, bo nikt nie lubi patrzeć na ludzi, w których całkiem zgasło światło.
Skaczesz pod koniec stawki, po pierwszej serii zajmujesz piątą pozycję, fantastyczny wynik. Znowu siadasz na belce, znowu wyłączasz się na otoczenie, jesteś ty, chorągiewka w dłoni trenera i twoja ukochana Bergisel. Sygnał, jazda w dół rozbiegu, odbicie, lot, lądowanie. Rutyna, wyuczone odruchy biorą górę nad umysłem, pojawia się automatyzm, który dla wielu jest tak kluczowy, by wygrywać w tym sporcie.
Skok jeszcze lepszy, niż w pierwszej serii, znowu nie przestajesz się uśmiechać, znowu tłum wiwatuje, a Lena macha z pierwszego rzędu.
Powinieneś jej podziękować, bez niej nic z tego wszystkiego by ci się nie udało. Dawno nie miałeś okazji z nią o tym wszystkim porozmawiać, skupiony na treningach, cały czas na skoczni albo na siłowni.
Na chwilę zajmujesz miejsce przeznaczone dla lidera konkursu, po dwóch skokach oddajesz je Prevcowi i zawody kończysz jako trzeci.
Podium, pierwsze od tylu miesięcy. W pierwszych zawodach po powrocie, na swojej rodzimej skoczni. Dostajesz kwiaty, jakiś bibelot na pamiątkę, ale to przecież  jest tak naprawdę nieważne. Wróciłeś. Silniejszy niż kiedykolwiek. Silniejszy przeszłością, upadkiem i powstaniem, bolesnym doświadczeniem tego uczucia pustki i mroku wewnątrz. Silniejszy rozstaniem i powrotem.
Kiedy kibice zaczynają opuszczać teren skoczni, do ciebie podchodzi twoja kobieta. Kolejny powrót. Duma schowana do kieszeni, ogromny bukiet róż i przyznanie się do błędu. W Sylwestra zaręczyłeś się z Sandrą i ten krok też pomógł ci w tak udanym powrocie do skakania.
Zarzuca ci ręce na szyję i całuje w policzek, śmiejąc się. Ponad jej ramieniem widzisz nagle Lenę, stojącą przy bandach, zaraz za wejściem na zeskok, zatrzymaną wpół kroku. Jest zbyt daleko, byś mógł dokładnie zobaczyć jej twarz, ale masz wrażenie, że aż tutaj czujesz bijący od niej smutek. Odwraca się i wybiega z ośnieżonego terenu skoczni.
A ty, wtulony w twoją narzeczoną, nagle masz odpowiedź na pytanie, które jej kiedyś zadałeś. Nagle rozumiesz, kim dla Leny byłeś, co dałoby jej szczęście. I dlaczego nigdy tego szczęścia nie osiągnie.

Silniejszy. Ale czasem twoja siła jest słabością innych.

~*~
Wraca, Gregor wraca. I wiem, że odpuszcza TCS, że mierzy w mistrzostwa w Lahti, że może pojawi się w Engelbergu. Ale mój cyrk, moje małpy, symbolika powrotu właśnie na Bergisel jest dla mnie zbyt piękna, żeby gdziekolwiek indziej opisać jego powrót.
Trochę zaklinam rzeczywistość wynikiem, bo racjonalnie nie spodziewam się cudów i będę szczęśliwa, jeśli w pierwszym swoim konkursie bez problemu zapunktuje. Ale najbardziej cieszy sam powrót.
A przy okazji przypominam sobie, że umiem coś pisać, że to lubię i że czasem jestem w stanie coś skończyć. Chociażby miniaturkę.

wtorek, 5 lipca 2016

[16] Błąd człowieka


– Czyli byłam tylko błędem, tak? Wypadkiem przy pracy? Przygodą na jedną, krótką noc, która niechcący się przedłużyła?
Nerwowo potarł dłonią nieogoloną szczękę. Czym była? Wszystkim po trochu.
A jednocześnie niczym.
~*~
Nigdy nie lubiła zadymionych, ciemnych klubowych wnętrz, dudniącej muzyki i tłumów ocierających się o siebie na parkiecie. W zasadzie nawet nie bywała w takich miejscach. Wolała chodzić na spacery po nieznanych, wąskich uliczkach Starego Miasta albo siedzieć nad brzegiem Wisły, obserwując rozświetlony nocą Most Świętokrzyski. Kochała ciszę, kochała samotność, kochała spokój nocnego miasta.
Ale zmęczona i obolała po kolejnym nieudanym związku i źle ulokowanym uczuciu wylądowała w jakimś klubie, podobno dobrym i popularnym, próbując zapomnieć. Rozglądała się wokół, siedząc przy barze i pijąc kolejnego drinka, żeby nabrać odwagi i wyciszyć natrętne myśli. Jedna szklanka wypełniona kolorowym płynem, druga, trzecia, alkohol zaczynał szumieć w jej głowie, zagłuszając bolesne wspomnienia. Krzykliwy głos wokalistki z puszczonej przez DJ-a płyty. Labirynt wzniesionych rąk nad parkietem, korytarz świateł.
Wysoki mężczyzna przed nią, z zagadkowym uśmiechem na twarzy. Ciemnobrązowe oczy, potargane czarne włosy. Podniosła lekko mętny wzrok, popatrzyła na niego. Wysoki, bardzo wysoki. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
– Kuba jestem – powiedział, przekrzykując muzykę. – Zatańczysz?
Zawahała się. Przecież to nie była ona, ten klub, taniec z obcym facetem, alkohol krążący w żyłach. Ona tak nie robiła.
– Anka. Jasne.
~*~
Dwa ciała, jedno tak blisko drugiego, jej obcisła koszulka i jego koszula w kratę, z rozpiętym guzikiem pod szyją. Jej błyszczące oczy, nieco nieobecne od alkoholu spojrzenie, włosy zebrane w niedbałego koka na czubku głowy i chude, opalone ramiona. Zbyt głośna muzyka i zbyt dużo ludzi wokół nich. Niemalże czuł bicie jej serca w tym tłumie.
Nie rozmawiali ze sobą, bo jak rozmawiać w tym hałasie. Nie było to ważne, nie chodziło o rozmowę, nie chodziło o poznanie się. Chodziło o jej ciało przyciśnięte do jego torsu, jej rozgrzaną skórę, ciężki zapach perfum i uśmiech błąkający się na wargach.
W dymie ginie lęk, tak? W zadymionym klubie nie liczy się to, przed czym uciekasz. Nie liczyło się, przed czym uciekał Kuba. I przed czym uciekała drobna, całkiem ładna, przypadkowa dziewczyna, Anka. Liczy się hałas, dudniąca muzyka, liczą się rozgrzane ciała i alkohol szumiący w głowie. Liczy się zabawa. Zapomnienie.
Kiedy wyciągnął do niej dłoń, chwyciła ją, dała się poprowadzić do wyjścia z klubu. Chłodne powietrze czerwcowej nocy uderzyło go w twarz, obudziło, otrzeźwiło. Spojrzał na dziewczynę.
– Chcesz się gdzieś przejść? – zapytał. Wzruszyła ramionami.
– Chyba po to wyprowadziłeś mnie z klubu - mruknęła. Uśmiechnął się w odpowiedzi, machinalnie pocierając dłonią nieogoloną szczękę.
~*~
Niezręczna pobudka.
Kuba, chyba tak ma na imię, jeszcze spał, a ona wpatrywała się w jego rozczochrane włosy. Pamiętała, co się stało, nie wypiła na tyle dużo, żeby urwał jej się film. Pamiętała i była przerażona, bo to nie było w jej stylu. Nigdy tak nie robiła, nigdy nie bawiła się w przygody na jedną noc.
A przecież dobrze jej się rozmawiało z Kubą, kiedy jechali taksówką do jego mieszkania na warszawskim Ursynowie. Śmiała się tak głośno, jak dawno się nie śmiała, kiedy szukał w kieszeniach kluczy do drzwi, które zgubił dwa piętra niżej, a które ona schowała po cichu do torebki. W łóżku też im było przecież dobrze.
Ale taka przygoda nie mogła się dobrze skończyć.
Mężczyzna poruszył się, otworzył oczy, zamrugał kilkakrotnie. Zadrżała. Bała się, nagle tak bardzo bała się konsekwencji.
– Dzień dobry – mruknął Kuba. Uśmiechnęła się blado.
– Cześć – odparła cicho. Usiadł, patrzył na nią z uwagą.
– Nie bój się, ja nie gryzę – powiedział spokojnie. – Posłuchaj, nie wiem, jak sobie to wyobrażasz... To co między nami zaszło. Jeśli byś chciała, moglibyśmy... może kiedyś jeszcze się spotkać. Chociaż pewnie teraz wychodzę na idealistę albo męską wersję księżniczki czekającej na księcia na białym motorze – zaśmiał się.
Przygryzła wargi. Było jej z nim dobrze. Wzbudzał zaufanie.
– Właściwie nawet nie wiem, jak się nazywasz. Wiem tylko, że masz na imię Kuba.
Uśmiechał się do niej szeroko, siedział na łóżku, blisko niej, z potarganymi od snu włosami.
– Najpierw ty się przedstaw, panie mają pierwszeństwo – odparł radośnie.
– Tylko się nie śmiej i nie pytaj, czy naprawdę tak się nazywam – powiedziała. – Anka Nowak, najbardziej stereotypowe imię i nazwisko w tym kraju.
Roześmiał się, a ona spojrzała na niego z wyrzutem.
– Obiecałeś – prychnęła. Poruszył brwiami, uśmiechając się przekornie.
– Nic ci nie obiecywałem – odrzekł. – Moja kolej. Jestem Kuba. Radomski. Ale nie pochodzę z Radomia.
A ona właśnie sobie uświadomiła, gdzie już widziała tę twarz.
~*~
Kiedy mu się przedstawiała, obiecywała sobie, że nigdy się w nim nie zakocha. Wiedziała, że to tylko ją zaboli, że kolejny raz jej nie wyjdzie, że znowu będzie cierpieć.  Była przekonana, że Kuba odezwie się góra raz, z czystej przyzwoitości, a potem oboje z ulgą zerwą kontakt i zapomną o sobie. Przeliczyła się.
Spotykali się coraz częściej, na spacerach, na obiadach, wychodzili razem na kawę, jak dobrzy znajomi. Udawali, że wspólna noc nie miała miejsca, ale cały czas czuli chemię pomiędzy nimi. Przyciągani jak dwa magnesy.
Jego oddech muskający jej skórę, kiedy przytulał ją na powitanie, odbierał jej zmysły. Wywoływał głód jego dotyku, lekko zamglone wspomnienie tamtej nocy. Chciała go. I, wbrew sobie, powoli się w nim zakochiwała.
~*~
Siedzieli nad Wisłą, obserwując światła tańczące na fasadzie Stadionu Narodowego. Wyłamywał nerwowo palce, milczał, głównie ona mówiła. Bał się tej rozmowy, ale przecież zdawał sobie od początku sprawę, że w końcu do niej dojdzie. Nie chciał jej zranić.
– Anka, słuchaj... musimy przestać się widywać. To nie jest dobre ani dla mnie, ani dla ciebie. Dostałem propozycję z Belgii, z Knack Roeselare. Wyjeżdżam z Warszawy. Przepraszam.
– Kuba... Kuba!
– Przepraszam, ale... to był błąd. Ta znajomość. To, że nie rozstaliśmy się po tamtej nocy. Moja słabość, mój ludzki błąd. Trzymaj się.
Wstał, ruszył w stronę Mostu Poniatowskiego. Słyszał jej głos za plecami.
– Kuba! Kuba, cholera jasna! Za dobrze mnie znasz, żeby teraz mnie tak zostawić! Nie możesz, Kuba!
Bolało. Domyślał się, że w jej oczach błyszczały łzy. Jego też to bolało. Ale tak było lepiej. W końcu by ją skrzywdził. Każdą w końcu krzywdził.
~*~
Zadzwoniła do niego następnego dnia, rano, obudziła go telefonem. Zmrużył oczy, patrząc na ekran. Krótkie, proste imię, Anka. I zdjęcie przypisane do kontaktu, roześmiana twarz, błyszczące oczy.
– Dlaczego?
Krótkie pytanie, na które nie potrafił dać jej jednoznacznej odpowiedzi. Dlaczego to zakończył? Dlaczego w ogóle to zaczął?
– Anka, posłuchaj mnie... To nie powinno się w ogóle wydarzyć, tamta noc... A po niej nie powinniśmy się spotykać. To był błąd, mój błąd, ludzka słabość.
– Czyli byłam tylko błędem, tak? Wypadkiem przy pracy? Przygodą na jedną, krótką noc, która niechcący się przedłużyła?
Nerwowo potarł dłonią nieogoloną szczękę. Czym była? Wszystkim po trochu.
A jednocześnie niczym.
– Anka... przepraszam.
– Daruj sobie, Radomski.
Słyszał ból w jej głosie, drżącą wściekłość, dezorientację. Sam to wszystko spowodował. A przecież przemknęło mu kilka razy przez głowę, że zrobiłby wszystko, żeby ją chronić.
I właśnie dlatego uciekł. On się nie zakochuje.
~*~
Bolało, bardziej, niż powinno. Obiecywała sobie, że się nie zakocha. Wmawiała, że to tylko chemia, fizyczne przyciąganie. Ale kiedy zniknął, najbardziej brakowało jej ich rozmów, jego śmiechu, błyszczących, ciemnych oczu. Wiadomości wymienianych w środku nocy i tych długich godzin nad Wisłą. Jego zachwytu nad nazwą ulicy, przy której mieszkała.
Tęskniła. Kochała. I nie miała prawa się odezwać, bo przecież to zakończył.
~*~
Obudził ją dzwonek domofonu. Spojrzała na zegarek, była piąta trzydzieści osiem. Za wcześnie.
Mrucząc pod nosem przekleństwa, powlokła się do przedpokoju i podniosła słuchawkę.
– Słucham? – warknęła.
– Anka... możemy pogadać?
Zadrżała, przymknęła oczy. Kuba.
– Chyba nie mamy o czym gadać, sam skończyłeś tę znajomość – odparła. Starała się brzmieć twardo, ale głos jej drżał, kiedy kończyła zdanie.
– Anka, ja się nie zakochuję, ale... zakochałem się. W tobie. Pierwszy raz w życiu naprawdę się zakochałem, i dlatego stchórzyłem, uciekłem. Bo nigdy się tak nie czułem. Wpuść mnie, pogadajmy, błagam.
Może to był błąd. Błąd człowieka, słabość, może będzie tego żałować. Zakochała się. Nacisnęła przycisk.
Stanął pod drzwiami, zziajany po biegu po schodach na czwarte piętro.
– Zawsze podobała mi się ta nazwa, Gwiaździsta – wydyszał. – Anka...
Nie musiał mówić nic więcej. Niektóre błędy da się naprawić.
A niektórych nie trzeba, bo nie były błędami.

Ulica Gwiaździsta i gwiazdy w jej oczach, kiedy nachylał się do pocałunku.

~*~
Bo Radomski odchodzi z Politechniki i cholera go wie, gdzie polezie, Gwiaździstą chciałam sobie wreszcie odczarować i słuchałam ostatnio piosenki tak bardzo nie w moim stylu, że musiało się z tego coś urodzić. A poza tym nie pisałam chyba dwa miesiące i wyszłam z wprawy. I wypadałoby wrócić.
I wreszcie coś bez zbędnej prywaty w miniaturce.

poniedziałek, 9 maja 2016

[15] Matka

Matka. Według językoznawstwa kognitywnego prototypowa matka to osoba, która spełnia pięć wyidealizowanych modeli kognitywnych.
Matka to kobieta, która dostarczyła materiału genetycznego dziecku.
Matka to kobieta, która urodziła dziecko.
Matka to dorosła kobieta, która żywi i wychowuje dziecko.
Matka jest najbliższym przodkiem płci żeńskiej.
Matka jest żoną ojca.

A może to wszystko kłamstwa, może matka wcale nie jest tym idealnym modelem. Może matka wcale nie musi być matką. Może być kimkolwiek, sąsiadką, babcią, ciotką. Bo może matka to ta osoba, bez której zawali ci się świat.

Cisza, powolne kapanie kroplówki, rytmiczne, odmierzające czas. Zmęczona, wychudła twarz, oczy, które straciły cały swój blask. Brak nadziei. Nadzieję odebrała brutalna prawda, słowa lekarza, jego "przykro mi" i świadomość, że pozostał tylko czas. Coraz mniej czasu.
Dni, tygodnie, miesiące? Uciekają, zbyt szybko, godzina po godzinie, zegar tyka, a my wciąż mamy za mało czasu. Kradnę wspólne chwile, rozpamiętuję to, co było, przeglądam stare zdjęcia. Boli.
Nie jesteś przecież moją matką. Nie ty mnie urodziłaś, nie ty spełniasz te wszystkie bezsensowne warunki prototypowego modelu. Ale to ty byłaś zawsze wtedy, kiedy cię potrzebowałam. To ty zawsze miałaś czas.
Matka to nie materiał genetyczny i biologia. Matka to zapach szarlotki w niedzielne popołudnie i smak malinowej herbaty. Matka to ciepły uśmiech na twarzy i słowa pocieszenia. Matka to poświęcony czas i pokazane piękno świata.
Wspólne marzenia, plany, obietnice. Wspólne wspomnienia.
Nasze Wilno, które obie kochamy, polskie góry i marzenia o wycieczce do Toskanii. Leniwe wieczory na wsi, czytanie tych samych książek i rozmowy o niczym.
Twój uśmiech, twoje wsparcie, twój czas, który zawsze dla mnie miałaś.
A teraz nie mamy już czasu.
Uciekają dni, tygodnie, nadzieja uciekła już dawno. Czekałam na cud, obie czekałyśmy. Miał się zdarzyć. Nie zdarzył się. Nie nastąpi.
Tak mało czasu, zbyt mało.

Kocham cię. Zostań jeszcze przez chwilę. Tak bardzo nie chcę żyć w świecie, w którym ciebie już nie będzie.
Zostań. Nienawidzę pożegnań.

Mamo.
13.07.1958-25.05.2016

~*~
Chaotyczne, bezsensowne, dla mnie bardzo bolesne. Zlepek myśli, wspomnień i łez wylanych na klawiaturę.
Może dni, może tygodnie, może miesiące, jeśli będziemy mieć szczęście. Ale to nadal za mało czasu.
EDIT: Miałam to usunąć, ale jednak nie usunę.
Skończyło się. Kocham cię. Tęsknię.

sobota, 26 marca 2016

[14] Mała


Przede wszystkim był cierpliwy.
Czekał na nią przed gabinetem lekarza, machinalnie bawiąc się sznurkami sportowej bluzy. Siedział na niewygodnym krześle, z wzrokiem wbitym w dłonie, chude palce, wybite kilkanaście razy. Drgnął, kiedy otworzyły się drzwi, podniósł głowę, spojrzał na nią. Schudła. Była blada.
Natychmiast wstał, stanął tuż obok, kładąc dłoń na plecach. Był obok. Był tuż obok.
- Mała, chodź, siadaj.
Nie patrzył na lekarza, nie patrzył na towarzyszącą mu pielęgniarkę. Całą swoją uwagę skupiał tylko na niej.
Kiedy grał, nie słyszał trybun, nie słyszał spikera, słyszał tylko trenera, chłopaków, z którymi stał na pomarańczowym boisku, odgłos piłki uderzającej o ręce i piszczące podeszwy. Wyłączał się na wszystko, co niepotrzebne.
Teraz też się wyłączył, ignorował strapioną minę lekarza, ignorował wszystko wokół. Liczyła się tylko Mała.
Zaprowadził ją do krzesełka, posadził, podał butelkę wody, schowaną wcześniej w dużej kieszeni jego sportowej bluzy. Zmusił do wypicia kilku łyków, pogłaskał po głowie. Wtuliła twarz w jego szyję, znacząc mu skórę łzami. Drżała.
Przecież ona nigdy nie płakała. Znał ją od trzech lat i nigdy wcześniej nie widział u niej łez.
Siedzieli tak kilka minut, miarowo głaskał ją po ciemnych, krótkich włosach. Wyłączył się na otoczenie, nie słyszał, nie rejestrował kroków lekarzy, pielęgniarek, i innych pacjentów. Liczyła się tylko Mała.
- Rak włóknisty żołądka - powiedziała w końcu, nie odrywając głowy od jego ramienia. - Musi jechać do onkologa, potem operacja usunięcia całego żołądka... Jeśli przeżyje dwa miesiące po operacji, będzie dobrze. Jeśli... - urwała, zaniosła się szlochem.
Matka Małej, gasnąca w oczach, a jeszcze niedawno tak silna, tak pełna życia i energii. Zawsze pocieszała wszystkich, zawsze wspierała jego Małą. Do niedawna.
Deszcz bębnił o dach szpitala, a Mała nie przestawała płakać.

Trzymała się, uśmiechała, kiedy siedziały w fotelach i kolejny raz oglądały jakąś starą polską komedię. Uśmiechała się do matki, żartowała, rozmawiała z nią o wszystkim. Podziwiał ją, była tak silna, przy niej, dla niej.
Kiedy wracali do domu, kiedy deszcz wygrywał rytm na dachu samochodu, traciła kontrolę. Płakała, krzyczała, przeklinała. Nie może mi jej zabrać, mówiła, patrzyła w niebo, nie możesz mi jej zabrać, przecież nas kochasz i za nas umierasz, nie możesz nam tego zrobić. Potrzebujemy jej.
Patrzył na nią kątem oka, prowadząc samochód, zerkał niby w boczne lusterko, a naprawdę na Małą, skuloną na siedzeniu pasażera, drżącą i zapłakaną. Czasami zasypiała, zmęczona tym wszystkim, wtedy delikatnie brał ją na ręce i zanosił do ich wspólnego mieszkania. Kładł na łóżku i patrzył przez chwilę, na tusz do rzęs rozmazany na policzkach, ciemne włosy rozrzucone na poduszce. Po cichu pakował torbę na trening, brał szybki prysznic i kładł się obok, delikatnie gładząc miękką skórę Małej. Bo ją kochał.

Była silna, kiedy to było potrzebne. Przy nim nie musiała. Przy nim rozpadała się na maleńkie kawałki, a on pieczołowicie składał je w całość.
Był cierpliwy.
Czekał, oboje czekali. Na cud.
Bo przecież przyszły święta. Przecież zmartwychwstał.

Cuda muszą się zdarzać.

~*~
Przyszło sobie. Bez sensu.
O kim z siatkarzy? O każdym i o żadnym chyba. Ja mam w głowie swój typ.

sobota, 13 lutego 2016

[13] Moje wędrowanie

Moje wędrowanie
Moje upadanie
Moje powstawanie

Chciałabyś uciec, a tak bardzo chcesz tu zostać.
Kiedyś ktoś nazwał cię "studium sprzeczności" i pewnie miał rację. Jednocześnie silna i słaba, odważna i przerażona, cicha i niesamowicie głośna. Tak wiele w tobie światła i ciemności. Upadasz i się podnosisz, biegniesz przed siebie i nagle stajesz w miejscu, znowu na kolana, znowu do góry, w dół, sinusoida, nie potrafisz przestać się huśtać na emocjonalnej huśtawce.
Wędrujesz, upadasz, wstajesz, żyjesz, a czasami chciałabyś przestać. A mimo to idziesz dalej, krok za krokiem, bo jesteś przecież też uparta.
Chcesz uciec, bo czasami nie możesz tego znieść. Walizka stoi w pokoju, wystarczy ją spakować, wystarczy kilkanaście złotych w dłoni i możesz jechać do domu.
A przecież twój dom powinien być tutaj. I tak smutno, kiedy przestałaś go tak nazywać.
Chciałabyś, żeby kiedyś coś nie było twoją winą.
Chciałabyś usłyszeć coś poza krytyką.

Tak mnie skrusz
Tak mnie złam
Tak mnie wypal

Tyle razy dałaś się złamać, a mimo to dalej funkcjonujesz, po każdym upadku podnosisz się, otrzepujesz z prochu i dalej walczysz. Coś się pcha do przodu, nie daje ci zostać na kolanach.
Złamana tyle razy, ale nadal walczysz.
Nie jesteś herosem, bohaterem, w zasadzie nawet nie jesteś silna. Jesteś złamana i wypalona od wewnątrz. I jesteś uparta, zbyt uparta, by się poddać. Bo poddanie się to słabość, a ty tak bardzo chcesz być silna.
Dajesz się łamać, bo przecież co cię nie zabije, to cię wzmocni, a ty szukasz siły, potrzebujesz jej jak powietrza. Bo bez siły nie dasz rady.
Więc walczysz, walczysz z wiatrakami, bo nic się przecież nie zmieni, bo to zawsze będzie twoja wina.

Nic
nie musisz mówić nic
odpocznij we mnie
czuj się bezpiecznie

Potrzebujesz poczucia bezpieczeństwa.
W głębi duszy jesteś dzieckiem, utknęłaś gdzieś w dwunastym roku życia, kiedy zawalił ci się twój mały, dziecięcy świat. Z jednym odejściem zniknęło ciepło, bezpieczeństwo, bo zniknęła osoba, która dawała ci go najwięcej. Zostałaś sama? Nie całkiem, przecież to tylko jedna osoba.
Ale tak się czułaś.
Potrzebujesz bezpieczeństwa, potrzebujesz chwili odpoczynku, kogoś, kto ci to da. Ale ci, którzy powinni to zapewniać, nie potrafią tego zrobić. A może nie chcą.

Przyjacielu
chcę zostać z Tobą
przy Tobie chcę być

Dobrze, że masz kogokolwiek, do kogo możesz zadzwonić w środku nocy. Że drugi rok cię z nimi nie ma, ale oni cały czas przy tobie są. A kiedy wreszcie ich spotykasz, nie chcesz wracać do domu.
Przecież to tak ważne, mieć kogoś, mieć przyjaciół, przyjaciela, przecież samemu nie dasz sobie rady, nikt nie da rady w samotności. Każdy kogoś potrzebuje.
Tak nas zaplanował ktoś na górze.

Moje narzekanie
Zamienione w taniec

Starasz się.
Starasz się wszystko znosić, bo udajesz siłę, bo wszyscy tego od ciebie wymagają. Bo przetrwałaś tyle, że przetrwasz wszystko.
I w końcu ci się przecież udaje, w końcu zawsze jest lepiej, zza chmur wychodzi słońce, a ty tańczysz na ulicy przy dźwiękach akustycznej gitary.
Przetrwałaś wszystko.
Kiedy życzyli ci, żebyś zawsze była tak radosna i tak silna, ty chciałaś końca. A mimo to nadal tu jesteś.
Przetrwałaś to. Przetrwasz wszystko.
Zatańczysz jeszcze raz.


~*~
Czasami lubię sobie napisać coś, co nie ma sensu.
Trzynasty tutaj miał być Kubiak, ale nie wyszło. Jeszcze się doczeka.
Cytowane piosenki, po kolei:
Mieczysław Szcześniak - Moje wędrowanie
Tak mnie skrusz
Amicus - Nic nie musisz mówić
Przyjacielu (Bo nie ma większej miłości)
Trzecia Godzina Dnia - Uratowani

czwartek, 7 stycznia 2016

[12] G.S.

Wszyscy oczekiwali tylko sukcesów.
Kolejnych medali na szyi, kolejnych pucharów, wyrzucanych w górę dłoni w geście zwycięstwa, kolejnych triumfów, rekordów, przełamywania granic. Do tego ich przyzwyczaiłeś i tego od ciebie oczekiwali.
Zawiodłeś, zawiodłeś siebie, trenera, kibiców, zawiodłeś wszystkich wokół. Zawiodłeś tą, na której najbardziej ci zależało, zawodziłeś raz po raz, dzień po dniu, aż w końcu ona nie wytrzymała, odeszła. I zostałeś sam.
Nigdy nie byłeś zbyt lubiany w tym środowisku, które przecież było twoim domem, twoim życiem. Może dlatego, że zbyt szybko zacząłeś wygrywać, pokonywać wszystkich. Może dlatego, że właściwie byłeś sukinsynem i uważałeś, że wszystko ci się należy, bo masz największy talent ze wszystkich.
Widać się myliłeś, widać nie jesteś aż tak genialny, jak o tobie mówili. Widać miałeś tylko kilka lat szczęścia. Ale i ono musiało się kiedyś skończyć.
Piszesz, że świadomie nie używasz słowa "rezygnuję", obiecujesz, że jeszcze wrócisz, że to na pewno nie jest koniec. Ale przecież wcale tej pewności nie masz.
Nie masz już nic.

Kolejna opróżniona szklanka, butelka coraz lżejsza, cisza pustego mieszkania, półmrok, wyciszony telewizor z migającym obrazem, tak doskonale ci znanym. Kulm, skocznia położona w twoim kraju, pomiędzy Tauplitz i Bad Mitterndorf, twoje ukochane Alpy i drużyna, w której i tak nie byłoby dla ciebie już miejsca. Trzy razy stałeś tam na najwyższym stopniu podium, przez sześć lat byłeś nawet rekordzistą tego obiektu. Ale to było w tych dawnych czasach, kiedy byłeś jeszcze niepokonany.
Masz dwadzieścia sześć lat, pustą butelkę po whisky i zbyt duże, puste mieszkanie na przedmieściach Innsbrucka. Duże zdjęcie twojej ukochanej, domowej skoczni, Bergisel, dwie Kryształowe Kule za zwycięstwo w Pucharze Świata, kilkanaście medali, pucharów, nagród. I to  nie ma już najmniejszego znaczenia.
Wrócisz? Chciałbyś. Poświęciłeś życie dla tego sportu, przecież poza parą nart i srebrno-niebieskim kaskiem nie masz już nic, nic innego nie umiesz. Tylko skakać.
Przynajmniej tak ci się do niedawna wydawało.
W którymś momencie zdałeś sobie sprawę, że nie jesteś już najmłodszy i genialny, że są młodsi, lepsi, że nikt nie mówi o tobie "złote dziecko", bo nie jesteś już dzieckiem. I nie jesteś już złoty.
Patrzysz tępo w telewizor, na jego ekranie szesnastolatek, młody, zdolny, odważny, najmłodszy z braci. Ma już w dorobku podium w Pucharze Świata. Byłeś w jego wieku, kiedy wygrywałeś swój pierwszy konkurs. Kiedy to było? Trzeci grudnia, Lillehammer, Lysgardsbakken, ponad dziewięć lat temu. Pamiętasz tę radość na podium, kiedy stałeś na jego najwyższym stopniu, a obok ciebie stali najlepsi skoczkowie świata, pamiętasz zdenerwowanie przed drugim skokiem i spokój, który nagle cię ogarnął, gdy tylko usiadłeś na belce i spojrzałeś w dół. Pewność. Bo byłeś genialny.
Przez te lata ta pewność nigdy cię nie opuszczała, zawsze wiedziałeś, że jesteś najlepszy, że umiesz skakać, że wiesz, co robisz. Wiedziałeś, do czego dążysz. A potem ta pewność zniknęła, gdzieś wyparowała, siedzenie na belce nie przynosiło spokoju, powodowało tylko więcej nerwów.
Jakbyś na którejś skoczni zgubił samego siebie i nie potrafił go odnaleźć.
Dobre skoki przestały cieszyć, a złe przestały denerwować. Każda skocznia nagle była taka sama, kibice ci sami, wiatr nie pomagał, wszystko było takie samo. Obojętność.
Kolejna butelka, kolejne skoki w telewizji. Miałeś tam być. Miałeś tam wygrywać. Potrafisz wygrywać. A przynajmniej kiedyś potrafiłeś.

Wróć, Gregor. Odnajdź siebie i wróć.

~*~
Przykro się zaczyna poranek wiadomością, że twój idol, ulubieniec, zawiesza karierę.
Wszystkiego najlepszego, Gregor. Wróć kiedyś, wróć silniejszy.