poniedziałek, 31 grudnia 2012

[6] Noworoczne cuda


Kiedyś się musi udać, oboje powtarzali to sobie od lat, odkąd się pobrali. Wszystkim sie udaje, dlaczego miałoby nie udać się im? Byli gorsi? Wybrakowani? Może byli dziećmi gorszego Boga, Boga niemiłosiernego, okrutnego, niesprawiedliwego? Chciał wierzyć, że tak nie było, ale powoli tracił tę swoją wiarę.
Utrata wiary bolała bardziej niż połamane kości i wielomiesięczne przerwy w treningach, bolała może nawet bardziej, niż obserwowanie cierpienia ukochanej osoby.
W ich przypadku czas nie leczył ran, czas ich nawet nie uodpornił na ból. Czas przemijał, a oni dalej trwali w tym zawieszeniu, w niepewności, ciągle żyjąc złudzeniami.
- Może... czas się poddać - odezwała się nagle Agnieszka. Siedziała na fotelu, z podkulonymi nogami, owinięta kocem, ściskając w dłoniach kubek z gorącą czekoladą i wyglądając przez okno. Jej mąż, Łukasz Żygadło, wstał i bez słowa ukucnął przed kobietą. Spojrzał z powagą w jej smutne, szaroniebieskie tęczówki.
- Jeszcze nie, Aga - powiedział stanowczo. - Uda nam się.
Uśmiechnęła się blado, widział, że mu nie wierzyła. Od dawna już nie wierzyła.
- Nie uda się - mruknęła. - Nie będziemy mieć dzieci, Łukasz, nie my. Widać... tak miało być.
- Ja się tak łatwo nie poddaję - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Nie odpuszczę, Agnieszka. Przysięgałem ci, że cię nie opuszczę, przysięgałem miłość i wierność i wiesz, że przysięgałem, że będziemy prawdziwą rodziną, Aga. Przysięgałem.
Pogłaskała go delikatnie po nieogolonym policzku. Chwycił jej dłoń i pocałował lekko szczupłe palce. Na jednym z nich zalśniła prosta, skromna obrączka z białego złota.
- Jutro Sylwester, Łukasz, chyba już piąty Sylwester, odkąd próbuję zajść w ciążę - przypomniała cicho. - To nie ma już sensu. Nie uda się. Już się nie uda.
Ona straciła już wiarę, a on jeszcze ją utrzymywał, na siłę, irracjonalnie wciąż wierzył, że zostanie jeszcze ojcem, że ich największe marzenie się spełni.
Nie potrafił bez bólu słuchać rozmów Winiarskiego z synkiem, opowieści Ignaczaka o jego dzieciach, nie potrafił z uśmiechem patrzeć na zdjęcia córki Zagumnego. Też tego chciał, najbardziej na świecie chciał mieć dziecko ze swoją Agnieszką.
Ale los miał inne plany, Bóg wybrał dla nich inną ścieżkę. Trudniejszą do pokonania, dużo bardziej wyboistą, pokrytą ostrymi kamieniami, które kaleczyły nagie stopy, nagie, odsłonięte, wrażliwe serca. Może miała ich nauczyć siły i wytrwałości, może pokory, bo kiedy się poznali, obojgu tej pokory brakowało.
Ale nie chciał się tego uczyć w taki sposób. Najbardziej cierpiał, kiedy patrzył na ból ukochanej żony, kiedy widział łzy w jej oczach i wiedział, że nie może jej pomóc.
Agnieszka zamknęła oczy, opierając czoło o jego ramię, a on uniósł wzrok do góry, poruszając ustami, bezgłośnie wypowiadając słowa modlitwy.
Boże, daj nam dziecko. Daj nam noworoczny cud.

~*~

Nowakowski rozejrzał się nerwowo po rzeszowskim rynku. Stał tu już od godziny, nie znając nikogo, oczekując na jakikolwiek cud. Cud, w znaczeniu Zibi Bartman, Krzysiek Ignaczak albo ktokolwiek znajomy, dzięki komu nie wyglądałby jak idiota, stojąc samotnie wśród tłumu roześmianych ludzi.
Ale cud nie miał zamiaru nadejść, a Piotrek nadal stał na niewielkiej zaspie, sprawiając wrażenie jeszcze wyższego, niż był w rzeczywistości. Jakieś pół godziny wcześniej w tłumie mignął mu Igła z kamerą w jednej dłoni i rączką Dominiki w drugiej, ale nie podszedł do rodziny Ignaczaków. Oni chcieli spędzić tego Sylwestra razem, jako rodzina. Widział, z jaką radością Iwona patrzyła na Krzyśka.
Podświadomie marzył też o innym noworocznym cudzie, nie tylko znajomym, z którym mógłby porozmawiać na tym rzeszowskim rynku. Marzył o dziewczynie, kobiecie, która by tak na niego patrzyła, o małej istotce, której rączkę mógłby ściskać, ostrzegając, by nie poślizgnęła się na lodzie.
Piotrek Nowakowski zaczynał dorastać, marzyć o własnej rodzinie.
Wyciągnął rękawiczki z kieszeni kurtki i wciągnął je szybko na zmarznięte dłonie, znowu rozglądając się wokół. Widział mnóstwo ludzi, stojących parami lub w większych grupach. Był jedyną samotną osobą na tym zaśnieżonym, rzeszowskim rynku. Samotny, dwumetrowy, nieśmiały idiota.
Rozdał kilka autografów, zapozował do kilku zdjęć, ale ludzie w Rzeszowie byli juz przyzwyczajeni do widoku siatkarzy na ulicach swojego miasta. A od niedawna większą gwiazdą Resovii był jednak nowy zawodnik, Bartman, bardziej medialny, bardziej popularny. Piotrkowi nie zależało na sławie, on po prostu chciał grać w siatkówkę najlepiej, jak umiał. A że umiał grać w siatkówkę cholernie dobrze, na tyle dobrze, by dostać się do reprezentacji i pozostać w niej na lata, musiał się liczyć z pewną sławą.
- Piotrek?
Drgnął, słysząc za plecami mgliście znajomy głos. Przez moment wydawało mu się, że to Iwona Ignaczak, ale gdyby to była ona, Krzysiek już stałby przed nim z kamerą, zadając mu idiotyczne pytania. Odwrócił się i otworzył usta ze zdziwienia.
- Paula? - spytał niepewnie, mrugając zawzięcie. Stojąca przed nim dziewczyna uśmiechnęła się.
- Wiem, że podstawówka była dawno temu, ale mógłbyś pamiętać koleżankę z ławki - roześmiała się.
Paula, jego przyjaciółka w dawnych, dziecięcych, szkolnych czasach, kiedyś, zanim ona wyprowadziła się na drugi koniec Polski, a on skupił się na siatkówce. Pamiętał ją jako niziutką, pulchną dziewczynkę z dwoma mysimi warkoczykami, trochę nieśmiałą, bardzo inteligentną.
Zmieniła się, widział to na pierwszy rzut oka. Z charakteru też. Wydoroślała, urosła, nabrała pewności siebie. Stała się wysoką, szczupłą, piękną młodą kobietą, z krótkimi blond włosami i ironicznym błyskiem w oczach.
- Przyszedłeś tu sam? - zadała mu pytanie, świdrując go wzrokiem. Dopiero teraz zauważył piękny, zielony odcień jej tęczówek.
- Sam - mruknął niechętnie, przekonany, że właśnie wyszedł na idiotę minionego roku. Ku jego zaskoczeniu, Paula uśmiechnęła się szeroko.
- Ja też - stwierdziła. - Liczyłam na jakiś noworoczny cud. A trafiłam na ciebie, Piter. Chociaż może włóczenie się po rynku z jednym z najlepszych siatkarzy świata jest cudem. A przynajmniej zaszczytem.
- Nie jestem najlepszy - mruknął Nowakowski, zeskakując z zaspy i stając obok znajomej. Blondynka uśmiechnęła się wesoło.
- Ale przecież będziesz - odparła z taką pewnością, że nie potrafił jej nie uwierzyć.

~*~

Dobrze było wrócić do Polski, do rodziny, chociaż na kilka dni. Kiedy Bartosz Kurek podpisywał kontrakt z Dynamo Moskwa nie przypuszczał, że będzie tęsknił za ojczyzną tak mocno. Podobało mu się miasto, polubił kolegów z klubu, współpraca ze sztabem trenerskim układała się niemal idealnie, a mimo to czuł się jak wygnaniec. Brakowało mu polskiej mowy na treningach, żartów Winiarskiego i rozmów z Wlazłym, brakowało mu tego, do czego przywykł przez całe swoje życie.
Matka krzątała się w kuchni, ojciec przeklinał pod nosem, próbując wykraść kilka ciasteczek. Wszystko normalnie, jak co roku. A jednak Bartek wyczuwał w powietrzu napięcie, jakby jego rodzice oczekiwali na niezbyt miłą wizytę. Jakby tej wizyty się obawiali.
- Mamo, pomóc ci w czymś? - spytał siatkarz. Kobieta potrząsnęła głową, nie patrząc na syna.
- Nie trzeba, Bartuś, odpoczywaj - odparła. Normalnie zirytowałby się za nazwanie go Bartusiem, ale tym razem nic nie powiedział. Wyczuł w głosie matki dziwne zmęczenie, którego nigdy wcześniej nie słyszał.
Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta i niezręczna. Ojciec Kurka usiadł na kanapie w salonie, bezmyślnie zmieniając kanały w telewizorze. Bartosz usiadł obok niego, milcząc.
- Kuba u kolegi? - spytał. Ojciec przytaknął krótko.
- Tato... coś się dzieje? - zapytał Bartosz, po kilku minutach ciężkiej ciszy. Mężczyzna zawahał się.
- Będziemy mieli gościa, Bartek - powiedział w końcu. Bartosz uniósł lekko brwi.
- To takie straszne? - spytał. - Ja wiem, zawsze Sylwester miał być rodzinny, bo to Nowy Rok, nowe nadzieje, ale przecież jedna osoba nic nie zmienia, tato. O to cały szum?
Był przekonany, że ojciec pomilczy chwilę, roześmieje się i przyzna mu rację. Oczekiwał tego. Ale cisza przedłużała się, a Adam Kurek wcale nie wyglądał na przekonanego słowami syna.
- To nie jest takie proste - mruknął. W salonie pojawiła się matka, dziwnie cicha i milcząca. Bartek dostrzegł, że miała nieco podpuchnięte oczy, jakby płakała.
- Bartuś... - szepnęła. Usiadła obok syna i delikatnie pogłaskała go po silnej, dużej dłoni.
- To jest taka dziwna historia - powiedziała cicho, drżącym głosem.
Faktycznie, była dziwna. Nierealna. Jak z taniej książki, kiepskiego serialu. Tak nieprawdopodobna, że aż prawdziwsza, niż wszystkie inne.

~*~

- Zmieniłeś się, Piotrek, wiesz?
Nowakowski spojrzał pytająco na Paulę. Uśmiechała się do niego wesoło, jak za dawnych czasów, kiedy byli jeszcze dziećmi, kiedy wszystko było dużo prostsze. Ciemność nocy rozpraszały światła latarni i świąteczne dekoracje na rzeszowskim rynku.
- To dobrze, że się zmieniłem? - spytał siatkarz. Uśmiechnęła się szerzej, zatrzymując się o krok przed nim.
- Wydoroślałeś - stwierdziła. - I muszę przyznać, że zrobiłeś się całkiem przystojny.
- Ty też - palnął, zanim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. - Znaczy... też wydoroślałaś. I wyładniałaś. To znaczy nie mówię, że kiedyś byłaś brzydka, ale...
- Plączesz się w zeznaniach, Piotrek - zaśmiała się. - Ale wiem, o co ci chodzi. Rozumiem. Między wierszami.
Uśmiechnął się nieco nieśmiało. Wyciągnął ręce i naciągnął jej mocniej czapkę na uszy, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Uniosła lekko brwi, ale nic nie powiedziała. Stali tak dobre kilka minut, milcząc, patrząc na siebie z lekkimi uśmiechami na twarzach.
- Tęskniłem za tobą, Paula - powiedział nagle Nowakowski. - Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Chyba jednak wiem, Piotrek - mruknęła, odgarniając włosy z twarzy.
Noworoczne, ciche cuda.

~*~

Kurek z oczekiwaniem wpatrywał się w matkę. Kobieta na przemian zaciskała palce na brzegu bluzki i rozluźniała je.
- Powiecie mi wreszcie, o co chodzi? - spytał siatkarz. Matka przełknęła głośno ślinę.
- Możesz w to nie wierzyć, Bartuś, to... to naprawdę zabrzmi nierealnie, ale... najpierw mnie wysłuchaj, dobrze? - poprosiła. Pokiwał głową w milczeniu. - To... to się stało, kiedy byłam z tobą w ciąży, Bartuś. Mieliśmy już dziecko, trzyletnią córeczkę, Natalkę. Byliśmy szczęśliwi, najszczęśliwsi na świecie. Ale... nagle Natalka zniknęła. Szukaliśmy jej, policja też, każdy, kto mógł. Ale nigdy się nie odnalazła.
Nieświadomie rozchylił wargi. Nie miał pojęcia, nigdy mu nawet nie przyszło do głowy, że miał siostrę, starszą siostrę, która zniknęła przed jego narodzinami.
- Nigdy? - powtórzył cicho. Matka zacisnęła powieki, po policzkach potoczyły się łzy.
- Mieliśmy informacje, że wpadła do jakiejś studni i się utopiła, że zmarła z wycieńczenia w lesie, że ktoś ją wywiózł za granicę... Odchodziliśmy od zmysłów. Żadnej pewnej wiadomości, żadnych wskazówek, co mogło stać się z Natką, nic. W końcu musieliśmy odpuścić, ty już miałeś prawie rok, kiedy przestaliśmy szukać Natalki. Schowaliśmy wszystkie jej zdjęcia, bo patrzenie na nie za mocno bolało. Skupiliśmy się na wychowywaniu ciebie, potem urodził się Kubuś... - Ojciec siatkarza zamilkł, zagryzając wargi.
- To zaczęło się wydawać nierealne. Jak sen. Zaczęliśmy powoli zapominać o Natalce. Jakby ta historia była tylko złym snem,  nie rzeczywistością. Ale...
- Barteek! - Radosny okrzyk młodszego z braci przerwał matce. Kuba wbiegł do pokoju i rzucił się na siatkarza. - Wróciłeś, nareszcie!
Bartosz uśmiechnął się i podniósł chłopca.
- Młody, byłeś grzeczny? Nie nabroiłeś od mojego wyjazdu? - spytał żartobliwie. Kuba pokiwał gorliwie głową.
- Pewnie, że nie - odparł, śmiejąc się głośno. Siatkarz postawił brata na ziemi i spojrzał z powagą na rodziców.
- Ale? - spytał, chcąc wrócić do przerwanej rozmowy.
- Ale zdarzył się cud, Bartek - szepnęła matka.
Zdarzył się cud.

~*~

Zbliżała się północ, coraz więcej ludzi kręciło się po rzeszowskim rynku. Paula i Piotrek stali naprzeciwko siebie, bardzo blisko, wpatrzeni w swoje twarze, ignorując cały świat.
- Tęskniłam za tobą, Piotrek - odezwała się blondynka. Uśmiechnął się do niej i delikatnie pogłaskał ją po policzku. Nagle sobie uświadomił, że on też za nią tęsknił, że w każdej spotkanej dziewczynie podświadomie szukał przyjaciółki ze szkolnej ławki, ale nie był w stanie jej odnaleźć, bo taka Paula jest tylko jedna.
- Też za tobą tęskniłem - powiedział, pochylając się.
Wybiła północ, odpalono pierwsze fajerwerki. Rozbłyskały na kolorowo ponad ich głowami.
Prawdziwe uczucia potrzebują czasu, by rozkwitnąć, ale czasami wybuchają nagle, jak te sylwestrowe sztuczne ognie, nagle i z przepychem, ale one nigdy nie gasną, nigdy nie opadają jako pył na ziemię. Trwają, pozostają w sercach na wieczność, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Ich noworoczny cud, ich miłość.

~*~

- W drugi dzień świąt przyszła do nas młoda dziewczyna, spytała, czy to mieszkanie państwa Kurków. Myśleliśmy, że to jakaś fanka, szuka ciebie, ale... Bartek, po dwudziestu pięciu latach do naszych drzwi zapukała nasza córka, Natalia.
Kuba siedział cicho na kolanach brata, obejmując go za szyję jedną ręką i wpatrując się w jego twarz. Siatkarz milczał, nie znajdował w głowie odpowiednich słów.
- To był nasz świąteczny cud, Bartek. Po tylu latach...
Ciche pukanie przerwało krótką ciszę. Ojciec podniósł się. Wrócił po chwili, prowadząc za rękę wysoką, młodą, ciemnowłosą kobietę, bardzo podobną do Kuby Kurka.
- Bartek... to jest Natalia, twoja siostra.
Wstał, stanęli naprzeciwko siebie.
- Pamiętam, że wyszłam z domu, bo chciałam iść na spacer - odezwała się Natalia. - Zgubiłam się. Znaleźli mnie jacyś ludzie, ale nie pytali, gdzie mieszkam, jak się nazywam. Ta kobieta powiedziała, że jest moją prawdziwą mamusią i już mnie nie odda. Byłam dzieckiem, bałam się, ale z nimi poszłam. Wyjechaliśmy za granicę, do Belgii. Jak dorosłam, dowiedziałam się, że nie jestem ich córką. Ojciec przyznał, że matka nie mogła zajść w ciążę, obserwowali kilka rodzin, ja byłam do nich podobna. Wróciłam do kraju i zaczęłam szukać jakichkolwiek śladów, próbowałam znaleźć rodzinę. I znalazłam. Taki mały cud.
Uśmiechnęła się nieśmiało do siatkarza. Bartek czuł na swoich plecach wyczekujący wzrok Kuby, jakby od jego reakcji zależało, czy jego braciszek zaakceptuje siostrę, o której istnieniu do niedawna nie miał pojęcia. Zareagował impulsywnie. Porwał Kubę na ręce i przytulił Natalię. Jego siostrę.
Taki noworoczny cud.

~*~

- Aga, nie możemy się poddać! Słyszysz mnie?
Bezskutecznie uderzał pięściami w drzwi łazienki, jego żona nie reagowała. Zaczynał się bać.
- Agnieszka! - krzyknął rozpaczliwie.
- Czekaj - mruknęła. Odetchnął z ulgą. Jej jedno słowo rozgoniło niejasne, przerażające myśli, które zagnieździły się w jego głowie, strach, że jego ukochana żona mogła sobie coś zrobić.
Żygadło oparł się plecami o ścianę i osunął po niej bezradnie. Tak bardzo chciał jej pomóc, ukoić jej ból, ale nie potrafił, nie był w stanie, a to raniło go jeszcze mocniej.
Zegar stojący w jadalni zaczął wybijać północ. Nowy Rok. Kiedyś to były nowe nadzieje, teraz tylko nowe rozczarowania.
Nie ma nadziei, nie ma cudów, jest już tylko ból.
Drzwi otworzyły się, w progu stanęła Agnieszka Żygadło, blada, zmieniona, ale w jej oczach błyszczały jakieś dziwne iskry.
- Łukasz... - wyszeptała. Wstał i momentalnie znalazł się przy niej, ściskając jej drżące dłonie.
- Tak, skarbie? - spytał niepewnie. Uśmiechnęła się do niego.
- Jestem w ciąży - oznajmiła cicho.
 Ich noworoczny, wyczekany cud.


~*~
Nie macie pojęcia, jak bardzo mi się ta jednopartówka nie podoba.
Ziomkowa część jest w miarę. Ale i tak. nienienie.
I pisząc udało mi się zapomnieć, że Bartek Kurek ma młodszego brata, brawo dla mnie.
Darguś pozdrawia, znowu.
I happy new year.

niedziela, 23 grudnia 2012

[5] Światełka na ścianie


Przyczepiasz choinkowe światełka do ściany swojego pokoju, nucąc pod nosem swoją ulubioną pastorałkę, napisaną kiedyś przez Kaczmarskiego, wyuczoną jeszcze w szkole podstawowej, kiedy śpiewałaś w chórze. Taśma klejąca nie chce trzymać, irytujesz się, tak łatwo cię zdenerwować.
Zawsze to wykorzystywał, mówił, że twoja wściekłość jest całkiem urocza.
W pokoju panuje półmrok, zapalone, niebieskie lampki rozpraszają noc, jest już późno, a jutro będzie już Wigilia. Spędzisz ją z rodziną, całe święta tak spędzisz, ale nie pamiętasz już, kiedy do niego nie dzwoniłaś z życzeniami urodzinowymi.
Boisz się zadzwonić, boisz się, że powiesz mu, jak wielki popełniłaś błąd.
Boisz się, że wypowiesz dwa słowa, które kiedyś przychodziły wam obojgu naturalnie, a teraz są tematem tabu, wasze uczucia, myśli, o tym nie mówicie, rozmawiacie o błahych sprawach, jeśli już rozmawiacie w ogóle.
Boisz się tego, że nadal go kochasz.
Kot ociera się o twoją rękę i układa na kolanach, mrucząc. Śmiejesz się cicho, drapiąc zwierzaka za uszami. Dotyka zimnym noskiem twoich palców i zostawia swoją białą sierść na twoich czarnych legginsach. Nie przeszkadza ci to, przyzwyczaiłaś się do tego.
Jemu też nie przeszkadzało, kiedy na jego czarnej bluzie znajdował białe kocie włosy, bo widział, jak błyszczały ci oczy w jego obecności.
Przecież on tak bardzo cię kochał, a ty zniszczyłaś go dwoma zdaniami wypowiedzianymi wypranym z emocji głosem. Zniszczyłaś jego, zniszczyłaś samą siebie, zniszczyłaś też jedyną rzecz, jaka cię utrzymywała przy życiu.
Sylwestra spędzisz z parą swoich przyjaciół. Cieszysz się, ale wiesz, kogo będzie ci brakować tej nocy. Jego dużych, niebieskich oczu, wąskich warg i blizny na twarzy, która dla ciebie była piękna. Krótkich włosów i szalika klubu piłkarskiego, o który się kłóciliście.
Będzie ci brakować jego.

A przecież nie brakuje ci osoby, której powinno ci dziś brakować.
Pięć lat temu też była niedziela, powiedziałaś to cicho, niemal szeptem, stojąc na cmentarzu, w śniegu po kolana, ściskając malutką rączkę twojej dwuletniej siostrzenicy. Patrzyłaś na tablicę, na znajome imię, nazwisko, zdjęcie osoby, która podawała cię do chrztu, i nie czujesz nic prócz mrozu. Mrozu i tęsknoty za osobą, którą straciłaś na własne życzenie.

Dziewczynko, mała, poraniona dziewczynko, spójrz, co zrobiła z tobą ta żyletka.
Popatrz, jak bardzo cię zmieniła.
Dziewczynko, gdzie zgubiłaś dawną siebie?

Światełka na ścianie błyszczą na niebiesko, siedzisz w ciszy, na łóżku, skulona, z przygryzionymi wargami. Zaczynasz czuć metaliczny smak krwi na ustach, ale ignorujesz to, krew i ból nie są ci przecież obce. Wpatrujesz się w światełka, liczysz dni, godziny, sekundy, które minęły, odkąd ostatni raz patrzyłaś w jego oczy. Zbyt wiele, zbyt dużo czasu minęło, ale wspomnienia się nie zacierają.
Czas nie leczy ran, czas tylko przyzwyczaja nas do bólu, tak?
Tak powtarzasz każdemu, kto pyta, czy już jest lepiej.
Nie, nie jest lepiej, mówisz. I nigdy nie będzie lepiej.
Nigdy nie będzie lepiej.

Mała, poraniona dziewczynka. Twoi przyjaciele nic o tobie nie wiedzą, a przecież znają cię na wskroś. Masz dwie twarze, umiesz grać, umiesz kłamać.
Udajesz uśmiech, śmiejesz się głośno, a przecież ci, którzy śmieją się najgłośniej, najbardziej cierpią.
Nic nie widzą, niektórzy wiedzą, ale milczą, udają, że twoje problemy nie istnieją. Mają swoje problemy.
A ty nie masz blizn na przedramionach, ty się nimi nigdy nie chwaliłaś, nie szukałaś współczucia. Tym bardziej nie szukałaś uwagi, ale ludzie i tak twierdzą, że o to ci chodziło, ludzie, których potrzebujesz, u których nadal szukasz wsparcia.

Chciałaś być dorosła, przez całe swoje życie chciałaś uciec z tego domu, od rodziny. A jednak w święta ich kochasz, przez te kilka dni w roku są cudowni, wszyscy kochają ciebie, kochają wszystkich.
Zakłamani, fałszywi, ale atmosfera jest tak cudowna, że nawet nie zwracasz na to uwagi. Tylko twoja mała bratanica jest szczera, nie ma jeszcze roku, śmieje się radośnie, widząc kota. Jest słodka, podobna do ojca, a do ciebie wyciąga ufnie rączki, lubi cię, a ty często kupujesz jej drobiazgi, bo lubisz ją.
Światełka na ścianie w twoim pokoju czekają na twój powrót, włączysz je i znowu będziesz sie wpatrywać w niebieskie punkciki w ciemności, tęskniąc za nim.

Niszczysz samą siebie, niszczysz wszystkich wokół, ale przecież ty lubisz niszczyć.
Niech światełka świecą, a innego końca świata nie będzie.


~*~
Znowu bardzo osobiście, w piątą rocznicę śmierci wujka, krótko, nijako, w ogóle ech.
Ech na mnie, ech na wiatr za oknem, ech na wszystko.
Merry Christmas.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

[4] Rycerzyk w plastikowej zbroi


Rycerze chyba nie powinni chodzić w plastikowych zbrojach, prawda? Rycerze powinni być odziani w stal, lśniącą, twardą stal, powinni być silni, odważni, powinni bezwarunkowo kochać damy swego serca.
Ten rycerz miał plastikową zbroję. Był tchórzem, pięknym tchórzem, który nie rozumiał takich pojęć jak odpowiedzialność czy odwaga.
Rycerzyk w plastikowej zbroi, tak go wszyscy nazwali. Rycerzyk w plastikowej zbroi.
Widzę go, śmieje się głośno, oni wszyscy się śmieją. Wygrali, wygrali Ligę Światową, a to przecież nie jest byle co. Ściska kolegów, całuje medal zawieszony mu na szyi, cieszy się, tak bardzo się cieszy. Mój rycerzyk w plastikowej zbroi.
Jego wzrok pada na kibiców na trybunach, większość z biało-czerwonymi szalikami, flagami, czymkolwiek, co akcentowałoby przynależność ciała i serca do Polski. Ja ściskam w dłoni podpisaną przez niego chorągiewkę. Większość kibiców patrzy na ten gadżet z zazdrością, nie wiedzą, że ja miałam o wiele więcej, nie tylko jego autograf.
Dostrzega mnie, tak mi się wydaje, jego radość w oczach przygasa, zastępuje ją strach. Nie spodziewał się mnie tutaj, nie teraz. Boi się tego, co zrobię.
Ale ja nie chcę robić nic, chcę zwyczajnie zaczekać na jego ruch. Przekonać się, co on zrobi.
Chłopaki z drużyny zaczynają się orientować, że coś nie tak, zadają mu pytania, ale on nie odpowiada, kręci tylko głową. Boi się przyznać, że zobaczył mnie, a tak bardzo bał się mnie jeszcze kiedykolwiek spotkać. Rycerzyk w plastikowej zbroi, na koniu z zamazanej kartki papieru.
Jak zwykle ucieka od odpowiedzialności. Ale patrzy mi prosto w oczy i wskazuje głową na wejście do szatni. Daję mu znak, że zaraz tam będę, i odwracam się, próbując przepchnąć przez tłum. Nie jest to zbyt proste, ale ludzie patrzą na mnie i schodzą mi z drogi, kiwając głową ze zrozumieniem.
Nie, to nie jest to, co myślicie. Nie, nie macie o niczym pojęcia. Nie, nie przeżyliście tego, co ja przeżywam.
Jakaś część mojego serca chce wierzyć, że się zmienił, że dojrzał do tego wszystkiego, że będzie tak, jak dawniej, a może nawet lepiej. Ale to tylko jedna, mała część. Całe moje ciało krzyczy, że on się nigdy nie zmieni. Że skrzywdził mnie tyle razy, że zrobi to znowu, za chwilę, a potem odejdzie, nie pamiętając nawet, co zrobił, co powiedział. A mimo to idę do siatkarskiej, pachnącej stęchlizną i potem szatni, żeby spojrzeć w jego oczy i zobaczyć w nich złość na mnie, na to, co się stało, na wszystko, co ze mną związane.
Kocham go. Ale on nigdy się nie zmieni i dobrze o tym wiem.
Nie chcę pamiętać tych dwóch lat, kiedy byliśmy tak bardzo szczęśliwi. Chcę je jak najszybciej wymazać ze wspomnień, nauczyć się żyć na nowo, bez niego, sama, na własną rękę. Ale nie umiem. Od pół roku próbuję, dzień po dniu, wstaję rano z zaciśniętymi pięściami i myślą, że to ten dzień, kiedy się od niego uwolnię. Od pół roku zasypiam ze łzami na policzkach, bo tak bardzo tęsknię za dotykiem jego silnych dłoni na moim ciele, za jego ciepłym oddechem, nocnymi spacerami do kuchni i spaniem do południa. Tęsknię za nim.
W szatni jest ciasno, duszno i zdecydowanie zbyt jasno. Zaczyna mi się robić słabo, opieram się plecami o ścianę i zamykam oczy, wachlując się ręką. Słyszę, jak wchodzi i powoli zamyka za sobą drzwi.
- Anika.
Nie podnoszę wzroku, nie reaguję, nie czuję się na to wystarczająco dobrze. Mam wrażenie, że ziemia powoli ucieka mi spod nóg.
- Anika, mówię do ciebie - odzywa się z irytacją.
- Źle się czuję, kretynie - syczę. Śmieje się cicho.
- Na swoje własne życzenie, skarbie.
Jak mogłam pokochać tego kretyna? Nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Wtedy był inny, był słodki, kochany i dobry, dopóki to się nie wydarzyło, dopóki mu nie powiedziałam. Nagłe wyzwanie, nagła odpowiedzialność go zmieniła, a może inaczej, wyzwoliła w nim prawdę, pokazała, jaki jest w głębi duszy.
Okrutny, podły, nieludzki. Niezdolny do miłości.
- Jest w tym trochę twojej winy - mówię cicho, drżącym głosem, otwierając oczy. Stoi przede mną, z kretyńskim, pewnym siebie uśmieszkiem na twarzy. Mam ochotę go jednocześnie uderzyć i pocałować.
- Może wcale nie jest moja - odpowiada, unosząc lekko brwi. Próbuje mnie sprowokować, może chce, żeby coś mi się stało.
Tchórzliwy, podły rycerzyk.
Masuję delikatnie brzuch, walcząc z mdłościami.
- Mój, jeśli już - poprawiam go. Poważnieje na ułamek sekundy.
- Embrion? - pyta ironicznie.
- Syn. Kacperek - mówię cicho. Milczy, poważny, trochę zaskoczony. Znowu przerażony.
Tchórzliwy rycerzyk w plastikowej zbroi. A ja nadal, mimo wszystko, kocham tego rycerzyka.
- Wybrałaś beznadziejne imię - stwierdza w końcu, usiłując grać pewnego siebie, ale widzę, że się waha, że czegoś się boi.
- Kiedyś ci się podobało - odpowiadam. Znowu panuje między nami milczenie. Wpatruje się usilnie w mój okrągły brzuch. Robi niewielki, niepewny ruch ręką, jakby chciał go dotknąć. Dotknąć swojego syna.
- Gdybym powiedział, że się zmieniłem... pozwoliłabyś mi wrócić? - pyta cicho. Oczy mu błyszczą, ale brak w nich tej jego zwyczajnej pewności siebie. Nagle, brak w nich jego.
Boję się odpowiedzieć od razu.
Doskonale pamiętam, jak nam było dobrze, ale pamiętam też, jak krzyczał, gdy przyznałam się, że jestem w ciąży. Jak go przepraszałam, a on krzyczał, krzyczał, nie przestawał, dopóki nie osunęłam się po ścianie, płacząc. Kucnął obok mnie i powiedział jedno zdanie, najbardziej bolesne, jakie kiedykolwiek padło z czyichkolwiek ust.
- To nie moje.
Nie chciał tego dziecka, ani żadnego innego, nie chciał być ojcem, bo rodzicielstwo oznaczało odpowiedzialność, a on był tylko rycerzykiem na papierowym koniu, w plastikowej zbroi, z mieczem zrobionym z wykałaczki.
Nieprawdziwym, nierealnym, kłamliwym rycerzykiem.
- Pozwoliłabyś? - pyta, ponaglając mnie, oczekując odpowiedzi. Nie chcę odpowiadać. Chcę wierzyć, że się zmienił, ale wiem, że to nie może być prawda.
Oczy mojego rycerzyka błyszczą, jakby gromadziły się w nich łzy.
- Nie - mówię cicho. - Nie pozwoliłabym.
Zagryza wargi, próbując zahamować wybuch złości. Mój syn porusza się we mnie, jakby chciał mnie zapewnić, że damy sobie radę bez tatusia.
- Anika, to moje dziecko... - szepcze. Kręcę głową.
- Jesteś tylko rycerzykiem w plastikowej zbroi - mówię, wychodząc powoli z szatni.


~*~
Konkurs, ogłaszam konkurs:)
Pytanie brzmi: o kim jest powyższy tekst?
Odpowiedź należy do was.
Pierwsza osoba, która poda prawidłowe imię i nazwisko, pseudonim czy cokolwiek, po czym da się jednoznacznie zidentyfikować tę osobę.
Odpowiadajcie w komentarzu pod tym postem, ale darujcie sobie wypisywanie czternastu nazwisko na raz, to tylko zabawa:)
Nagroda skromna, ale przewidziana, ze zwycięzcą się skontaktuję jakoś, zostawcie może maile albo gg, cobym mogła się odezwać:)
Boże, osobiście to jestem dumna z tej jednopartówki
Enjoy:)


EDIT: Jak nietrudno było się domyślić, bohaterem jest Zbyszek Bartman:) odpowiednia osoba już została o tym poinformowana:)