czwartek, 29 października 2015

[11] Popiół

Znowu się plączesz.
I znowu uciekasz.
Wracasz tam, gdzie nie chciałaś wrócić. Ale nie bronisz się przed tym, przecież nie walczysz. Już się poddałaś, przyzwyczajona do bylejakości, do tego wszystkiego, z czym wiąże się ten powrót.
Już tam przecież byłaś. Byłaś, na jakiś czas uciekłaś. Uciekłaś w sztuczny spokój, wywołany jedną, niedużą tabletką dziennie. Uciekłaś do ludzi, pierwszy raz w życiu czułaś się dobrze wśród innych, z tą grupą, bo im mogłaś powiedzieć wszystko. Uciekłaś, a teraz wracasz tam, gdzie twoje miejsce.
Nie masz już tej grupy, uciekłaś też od nich. Bo bolało, bo jego oczy nie patrzyły tak na ciebie, jak na nią, bo wszystko się tam poplątało, a spotkania nie uspokajały, a potęgowały ból.
Wracasz w strach. I uciekasz, uciekasz przed wszystkim, co ten strach wywołuje, uciekasz w to, co znasz, co możesz mieć. W ciszę, w samotność. W ciemny, nieduży pokój na strzeżonym osiedlu. Lawendową świeczkę na biurku. Kilka wystukanych na klawiaturze słów, o życiu, którego nigdy nie będziesz miała.
Uciekasz w to, czego miałaś nigdy więcej nie zrobić. Uciekasz w dym papierosowy, uciekasz w butelkę wina, uciekasz w to najgorsze, najboleśniejsze. To, co wywołuje przecież endorfiny, co pomaga na moment, na chwilę, na sekundę.
I znowu plączesz się w to, z czego z takim mozołem wychodziłaś przez dwa lata.
Wracają cienkie linie, wracają łzy w oczach, kiedy nikt nie widzi. Wraca ta przerażająca pustka wewnątrz. Wraca przyspieszone bicie serca i wracają drżące dłonie, które nie chcą pomóc, ciągle mylą znaki na klawiaturze, które wahają się przed każdym słowem.
Bo przecież nic się złego nie dzieje, prawda? Wszystko w porządku, od dawna wszystko w porządku.
Nie ma białych tabletek, nie ma wizyt u lekarza, rzeczowego, jednego z najlepszych w okolicy, nie ma tych rozmów, podczas których zawsze kłamałaś, bo wcale nie było tak pięknie, jak powtarzałaś.
Bo od lat nie było przecież dobrze. I wiesz, że nigdy dobrze nie będzie.
I znowu uciekasz, uciekasz gdzieś we własną głowę, nie chcesz myśleć o rzeczywistości. Bo marzenia, te kompletnie nierealne, bolą trochę mniej.
Tak dobrze to znasz. Ten strach, ten ból, drżące dłonie i chwilową ulgę, kiedy przychodzi ból fizyczny, tłumiący wszystkie myśli. I to poczucie winy, kiedy endorfiny uciekają, a ty uświadamiasz sobie, do czego właśnie wróciłaś.
Jest jedno słowo, które to definiuje. Znasz je. Słyszałaś je wielokrotnie, powtarzałaś jeszcze częściej, bo nigdy tego nie ukrywałaś. Bo widziałaś to zbyt często, w sobie i wokół siebie. Jedno słowo, niezbyt długie. Zaczynające się od tej samej litery, co twoje imię. Może to coś znaczy, może to powinno ci dać do myślenia. Może to znak, że jesteście nierozerwalnie złączone, ty i ona.
Ty i to piekło, bo przecież tak nazywasz ten stan.
To piekło, które każe ci usiąść z tyłu sali i nie odpowiedzieć na pytanie, nawet, jeśli znasz poprawną odpowiedź. Bo może jest błędna, może się mylisz? To piekło, przez które przerwę pomiędzy zajęciami spędzisz w toalecie. Bo tam jest bezpiecznie, bo nikt cię nie widzi. To piekło, przez które boisz się kupować nawet jedzenie, bo ktoś oceni cię za to, co i ile jesz. To piekło, przez które znowu nienawidzisz siebie za każdy kęs.
To piekło, ta paranoja.
Znowu drżą ci dłonie, znowu serce bije zbyt szybko, znowu zamknęłaś się w pokoju, bo rozmowa ze współlokatorką przeraża i męczy. Znowu nie włączyłaś muzyki, siedzisz w ciszy, a palce biegają po klawiaturze, bo to ta lepsza alternatywa. Bo to nie powoduje bólu, bo to tak nie przeraża. Bo pisanie jest normalne, a czerwone linie na skórze nie.
I znowu wracasz, bo nienawidzisz swojego ciała, swoich reakcji, nienawidzisz tego strachu, ale nie umiesz go pokonać, więc uciekasz. Znowu wracasz, wiesz, czym to się może skończyć, wiesz, jak to się kończy, bo widziałaś to, widziałaś to trzy razy. I jeden raz, ten jeden, który prześladuje cię nocami, wtedy nie udało ci się go uratować. I znowu staniesz przy jego grobie, w ciemności cmentarza, zapalisz lampkę i przeprosisz, że nie widziałaś, jak powoli umiera wewnątrz własnej głowy.
Bo wciąż wspominasz tamten wieczór, urodziny wspólnego kolegi z waszego zespołu, siedziałaś obok niej, śmiała się, przecież ona zawsze się śmiała, a potem wróciła do domu i wyskoczyła z okna. A dzień później graliście, śpiewaliście, pozornie dla ludzi. A naprawdę dla niej, bo jej wtedy nie było, bo ona walczyła o swoje życie.
Bo wciąż pamiętasz napisany drżącymi rękami liścik, który znalazłaś w szkolnej szafce, szaloną gonitwę, walkę, żeby ona nie zrobiła tego, o czym mówiła, ulgę, kiedy ją uratowałaś przed tym krokiem i złożoną sobie samej obietnicę, że pomożesz każdemu, kto znajdzie się w tym piekle. Bo tak dobrze znasz ten stan.
Bo boisz się przyznać, że tak naprawdę nie odstawiłaś leków z własnej woli. Że nie chciałaś tego kończyć, że z tym farmakologicznym, sztucznym spokojem było ci dobrze. Bo to dawało nadzieję, że po prostu twój organizm nie funkcjonuje tak, jak powinien, że to nie twoja wina. Że twój mózg zbyt szybko pozbywa się serotoniny, hormonu szczęścia, więc trzeba to zahamować lekami. Że nie zrobiłaś sobie tego na własne życzenie.
Bo boisz się przyznać, że kolejny raz uległaś presji, nie chciałaś zawieść oczekiwań, a przecież po dwóch latach leczenia oczekiwali, że będziesz już zdrowa. A nigdy nie byłaś.
A teraz najbardziej boisz się przyznać do porażki, bo powrót tam, skąd kiedyś uciekłaś, przecież jest porażką.

Ktoś kiedyś nazwał cię w sposób, który nigdy nie przyszedłby ci do głowy, a ty uczepiłaś się tej nazwy, bo była twoją ostatnią nadzieją. Dziewczyna-ogień. Tak o tobie powiedzieli, siedząc w kółku, na niewygodnych krzesłach, z gitarą pośrodku tego kółka, kilkanaście osób, zupełnie różnych, bez których wtedy nie dałabyś rady. Dziewczyna-ogień. Teraz nie masz nawet tych ludzi.

Teraz jesteś tylko kupką popiołu.

~*~
Bo czasami to, czego nie chcę pamiętać, wraca. Wraca mocno, z przytupem, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I trzeba się z tym uporać. Nieważne, jak. Ważne, żeby tylko słowami.