Znowu się plączesz.
I znowu uciekasz.
Wracasz tam, gdzie nie chciałaś wrócić. Ale nie bronisz
się przed tym, przecież nie walczysz. Już się poddałaś, przyzwyczajona do
bylejakości, do tego wszystkiego, z czym wiąże się ten powrót.
Już tam przecież byłaś. Byłaś, na jakiś czas uciekłaś.
Uciekłaś w sztuczny spokój, wywołany jedną, niedużą tabletką dziennie. Uciekłaś
do ludzi, pierwszy raz w życiu czułaś się dobrze wśród innych, z tą grupą, bo
im mogłaś powiedzieć wszystko. Uciekłaś, a teraz wracasz tam, gdzie twoje
miejsce.
Nie masz już tej grupy, uciekłaś też od nich. Bo bolało,
bo jego oczy nie patrzyły tak na ciebie, jak na nią, bo wszystko się tam
poplątało, a spotkania nie uspokajały, a potęgowały ból.
Wracasz w strach. I uciekasz, uciekasz przed wszystkim,
co ten strach wywołuje, uciekasz w to, co znasz, co możesz mieć. W ciszę, w samotność.
W ciemny, nieduży pokój na strzeżonym osiedlu. Lawendową świeczkę na biurku.
Kilka wystukanych na klawiaturze słów, o życiu, którego nigdy nie będziesz
miała.
Uciekasz w to, czego miałaś nigdy więcej nie zrobić.
Uciekasz w dym papierosowy, uciekasz w butelkę wina, uciekasz w to najgorsze,
najboleśniejsze. To, co wywołuje przecież endorfiny, co pomaga na moment, na
chwilę, na sekundę.
I znowu plączesz się w to, z czego z takim mozołem
wychodziłaś przez dwa lata.
Wracają cienkie linie, wracają łzy w oczach, kiedy nikt
nie widzi. Wraca ta przerażająca pustka wewnątrz. Wraca przyspieszone bicie serca
i wracają drżące dłonie, które nie chcą pomóc, ciągle mylą znaki na
klawiaturze, które wahają się przed każdym słowem.
Bo przecież nic się złego nie dzieje, prawda? Wszystko w
porządku, od dawna wszystko w porządku.
Nie ma białych tabletek, nie ma wizyt u lekarza,
rzeczowego, jednego z najlepszych w okolicy, nie ma tych rozmów, podczas
których zawsze kłamałaś, bo wcale nie było tak pięknie, jak powtarzałaś.
Bo od lat nie było przecież dobrze. I wiesz, że nigdy
dobrze nie będzie.
I znowu uciekasz, uciekasz gdzieś we własną głowę, nie
chcesz myśleć o rzeczywistości. Bo marzenia, te kompletnie nierealne, bolą
trochę mniej.
Tak dobrze to znasz. Ten strach, ten ból, drżące dłonie i
chwilową ulgę, kiedy przychodzi ból fizyczny, tłumiący wszystkie myśli. I to
poczucie winy, kiedy endorfiny uciekają, a ty uświadamiasz sobie, do czego
właśnie wróciłaś.
Jest jedno słowo, które to definiuje. Znasz je. Słyszałaś
je wielokrotnie, powtarzałaś jeszcze częściej, bo nigdy tego nie ukrywałaś. Bo
widziałaś to zbyt często, w sobie i wokół siebie. Jedno słowo, niezbyt długie.
Zaczynające się od tej samej litery, co twoje imię. Może to coś znaczy, może to
powinno ci dać do myślenia. Może to znak, że jesteście nierozerwalnie złączone,
ty i ona.
Ty i to piekło, bo przecież tak nazywasz ten stan.
To piekło, które każe ci usiąść z tyłu sali i nie
odpowiedzieć na pytanie, nawet, jeśli znasz poprawną odpowiedź. Bo może jest
błędna, może się mylisz? To piekło, przez które przerwę pomiędzy zajęciami
spędzisz w toalecie. Bo tam jest bezpiecznie, bo nikt cię nie widzi. To piekło,
przez które boisz się kupować nawet jedzenie, bo ktoś oceni cię za to, co i ile
jesz. To piekło, przez które znowu nienawidzisz siebie za każdy kęs.
To piekło, ta paranoja.
Znowu drżą ci dłonie, znowu serce bije zbyt szybko, znowu
zamknęłaś się w pokoju, bo rozmowa ze współlokatorką przeraża i męczy. Znowu
nie włączyłaś muzyki, siedzisz w ciszy, a palce biegają po klawiaturze, bo to
ta lepsza alternatywa. Bo to nie powoduje bólu, bo to tak nie przeraża. Bo
pisanie jest normalne, a czerwone linie na skórze nie.
I znowu wracasz, bo nienawidzisz swojego ciała, swoich
reakcji, nienawidzisz tego strachu, ale nie umiesz go pokonać, więc uciekasz.
Znowu wracasz, wiesz, czym to się może skończyć, wiesz, jak to się kończy, bo
widziałaś to, widziałaś to trzy razy. I jeden raz, ten jeden, który prześladuje
cię nocami, wtedy nie udało ci się go uratować. I znowu staniesz przy jego
grobie, w ciemności cmentarza, zapalisz lampkę i przeprosisz, że nie widziałaś,
jak powoli umiera wewnątrz własnej głowy.
Bo wciąż wspominasz tamten wieczór, urodziny wspólnego
kolegi z waszego zespołu, siedziałaś obok niej, śmiała się, przecież ona zawsze
się śmiała, a potem wróciła do domu i wyskoczyła z okna. A dzień później
graliście, śpiewaliście, pozornie dla ludzi. A naprawdę dla niej, bo jej wtedy
nie było, bo ona walczyła o swoje życie.
Bo wciąż pamiętasz napisany drżącymi rękami liścik, który
znalazłaś w szkolnej szafce, szaloną gonitwę, walkę, żeby ona nie zrobiła tego,
o czym mówiła, ulgę, kiedy ją uratowałaś przed tym krokiem i złożoną sobie
samej obietnicę, że pomożesz każdemu, kto znajdzie się w tym piekle. Bo tak
dobrze znasz ten stan.
Bo boisz się przyznać, że tak naprawdę nie odstawiłaś
leków z własnej woli. Że nie chciałaś tego kończyć, że z tym farmakologicznym,
sztucznym spokojem było ci dobrze. Bo to dawało nadzieję, że po prostu twój
organizm nie funkcjonuje tak, jak powinien, że to nie twoja wina. Że twój mózg
zbyt szybko pozbywa się serotoniny, hormonu szczęścia, więc trzeba to zahamować
lekami. Że nie zrobiłaś sobie tego na własne życzenie.
Bo boisz się przyznać, że kolejny raz uległaś presji, nie
chciałaś zawieść oczekiwań, a przecież po dwóch latach leczenia oczekiwali, że
będziesz już zdrowa. A nigdy nie byłaś.
A teraz najbardziej boisz się przyznać do porażki, bo
powrót tam, skąd kiedyś uciekłaś, przecież jest porażką.
Ktoś kiedyś nazwał cię w sposób, który nigdy nie
przyszedłby ci do głowy, a ty uczepiłaś się tej nazwy, bo była twoją ostatnią
nadzieją. Dziewczyna-ogień. Tak o tobie powiedzieli, siedząc w kółku, na
niewygodnych krzesłach, z gitarą pośrodku tego kółka, kilkanaście osób, zupełnie
różnych, bez których wtedy nie dałabyś rady. Dziewczyna-ogień. Teraz nie masz
nawet tych ludzi.
Teraz jesteś tylko kupką popiołu.
~*~
Bo czasami to, czego nie chcę pamiętać, wraca. Wraca mocno, z przytupem, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I trzeba się z tym uporać. Nieważne, jak. Ważne, żeby tylko słowami.